Kontrowersje

Strach i niekompetencja także wpływają na kryzys położnictwa

O tym, czy warto mówić niewygodną prawdę, oraz o kryzysie położnictwa z dr. n. med. Januszem Malinowskim, zawieszonym-odwieszonym ordynatorem oddziału ginekologiczno-położniczego Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego we Wrocławiu, rozmawia Alicja Giedroyć

MT: Historię pańskiego wystąpienia przed ministrem zdrowia, ukarania przez dyrektora szpitala oraz interwencji samej premier poznała cała Polska. Jakie ta sprawa ma dla pana konsekwencje?

Small tomasz gola x opt

dr n. med. Janusz Malinowski


Dr Janusz Malinowski:
Po trzech tygodniach zawieszenia w funkcji ordynatora wróciłem na swoje stanowisko, choć moje relacje z dyrekcją nadal są chłodne. Sprawa zaowocowała kontrolami – właśnie muszę wyjaśnić, co miałem na myśli, używając słowa „skandal” w odniesieniu do sytuacji na oddziale. Określenie to zastosowałem w znaczeniu słownikowym. Chodziło mi o sytuację złą, oburzającą, zawstydzającą. Nie myślałem o zgorszeniu. Nadal tak uważam.


MT: Co się takiego bulwersującego działo na oddziale, na którym rodzi się najwięcej dzieci we Wrocławiu i w całym regionie?


J.M.:
Od lutego tego roku straciłem połowę załogi. Zwolniło się dwóch specjalistów, siedmioro rezydentów nie przychodzi do pracy z powodu ciąży, macierzyństwa, nauki do egzaminu lub zmiany miejsca odbywania specjalizacji. Do tego latem doszedł sezon urlopowy. Ułożenie grafika dyżurów stało się niemal niemożliwe. I jeszcze nawał pacjentek. Tym większy, że w lipcu został zamknięty oddział położniczy w innym dużym wrocławskim szpitalu – oficjalnie z powodu remontu. Były dni, gdy na sali porodowej leżało 12 pacjentek po porodzie, bo nie było ich gdzie położyć. Na bloku nie ma klimatyzacji, więc podczas upałów temperatura przekraczała tam 40°C. Dwie toalety na pięć sal porodowych i trzy pacjentki w sali z toaletą na korytarzu. To są warunki może znośne według standardów Afryki Środkowej, ale nie państwa Unii Europejskiej. 


MT: Dyrekcja o tym nie wiedziała, zanim wystąpił pan przed ministrem?


J.M.:
Ilekroć o cokolwiek prosiłem, słyszałem, że tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Problem w tym, że krawiec jednym kraje sobolowe szaty, a innym siermiężną kapotę. Ja się z tym nie zgadzam i nigdy nie zgodzę. Kobiety muszą rodzić w godnych warunkach. Muszą mieć też odpowiednią opiekę lekarską i na oddziale, gdzie rocznie rodzi się ponad 3 tys. dzieci, nie może być tak, że nie wolno zatrudnić lekarzy, gdy ich brakuje. 


MT: Dlaczego interweniował pan w tej sprawie podczas oficjalnego spotkania, w dodatku poza szpitalem?


J.M.:
Słyszałem już takie zarzuty, że zrobiłem to z powodów politycznych. To bzdura. Nie chodziło mi także, by atakować swojego dyrektora w obecności ministra. Takie to rzeczywiście mogło robić wrażenie. Mam świadomość, że zachowałem się nieelegancko. Prawda jest jednak taka, że po prostu nie wytrzymałem. Byłem po dwóch kolejnych nocach dyżurowania, sytuacja na oddziale wyglądała tak, jak ją opisałem. Byłem zmęczony, żar lał się z nieba, a tu słyszę pełne entuzjazmu przemówienia, jaka wspaniała jest sytuacja w ochronie zdrowia. Marszałek województwa chwali się zmniejszeniem wskaźników śmiertelności okołoporodowej, jest mowa o kolejnych nowoczesnych technologiach. Jeden wielki festiwal sukcesu – a ja mam przed oczami pacjentki, które po porodzie muszą czekać w kolejce do toalety, a także swoją bezradność jako ordynatora, który nic nie może, a za wszystko odpowiada.


MT: Puściły panu nerwy?


J.M.:
Byłem zdesperowany, to fakt. Ale też uznałem, że taka okazja mi się już może nigdy nie powtórzyć. Mam oto przed sobą wszystkich, którzy – w przeciwieństwie do mnie – coś mogą: ministra, marszałka, wojewodę… Pomyślałem: za ile lat będę miał okazję, żeby im to powiedzieć? Uważałem także, że mam do tego prawo, bo stoi za mną 45 lat pracy w zawodzie i kilkadziesiąt tysięcy porodów, w których uczestniczyłem. To tak, jakby mieć udział w przyjściu na świat populacji całego miasteczka. 


MT: I popsuł pan wspaniałą uroczystość. Oni o technologiach i sukcesach, a pan o dostępie położnic do toalety. Cudowne wizje i brzydka rzeczywistość.


J.M.:
Tak, w dodatku resztę zrobili dziennikarze, a właściwie dziennikarki. Od mojego wystąpienia nikt już nie interesował się innymi tematami, tylko sytuacją rodzących w WSS. To ona zdominowała przekaz w mediach. Dziennikarki stanęły za mną murem, było to widoczne we wszystkich relacjach z tego spotkania, a potem także w pilotowaniu sprawy mojego zawieszenia. Uważam, że zostałem przywrócony na stanowisko pod naciskiem mediów. Pani premier Kopacz zapowiedziała mój powrót, ale nic się nie działo. Dopiero po tekście w jednej z lokalnych gazet, że mimo obietnic nie jestem nadal ordynatorem, następnego dnia otrzymałem pismo o przywróceniu. 


MT: Wróćmy do spotkania. Powiedział pan prawdę w oczy i co się dalej działo?


J.M.:
Minister najwyraźniej nie miał ochoty na ten temat rozmawiać, powiedział, że to może moja wina, może sobie nie radzę. Zrozumiałem, że ta sprawa, rozwiązanie problemu, w ogóle go nie interesuje. Jeszcze tego samego dnia dyrektor powołał szpitalną komisję do kontroli mojego oddziału, siedzieliśmy w szpitalu do godz. 23.00. Nic złego nie znaleziono. Kolejnego dnia, rano, otrzymałem pismo o zawieszeniu mnie w obowiązkach z powodu „utraty zaufania”. Następnego dnia we Wrocławiu odbywało się wyjazdowe posiedzenie rządu. Premier Ewa Kopacz wraz z ministrem zjawiła się w naszym szpitalu. Zwiedziła oddział. Podczas spotkania z ordynatorami zapewniła, że zna sytuację w położnictwie, bo jej córka jest ginekologiem. Obiecała, że dołoży wszelkich starań, aby było więcej rezydentur w tej dziedzinie, zapowiedziała także, że wrócę na swoje stanowisko. Było miło. W kolejnych dniach przychodziłem normalnie do pracy, brałem dyżury. Kolega, który został wyznaczony do zastępowania mnie, po tygodniu zrezygnował. W końcu zostałem przywrócony, jak napisano w uzasadnieniu, „celem wprowadzenia programu naprawczego”. 


MT: Naprawia pan?


J.M.:
Tak, nagle okazało się, że można zatrudnić lekarzy. Został ogłoszony konkurs, zgłosiło się trzech ginekologów. Udaje się także rozładować tłok na salach – nie bez znaczenia jest tu fakt otwarcia zamkniętego oddziału w innym wrocławskim szpitalu. Dyrekcja podjęła decyzję o montażu klimatyzacji na bloku porodowym. Upały wprawdzie chwilowo się skończyły, ale przyda się na przyszły rok. 


MT: Czyli było warto?


J.M.:
W rezultacie tak. Dużą satysfakcję mam też z takiego drobnego wydarzenia, jakie stało się moim udziałem w związku z całą tą sprawą. Niedawno podeszła do mnie na ulicy obca kobieta, która rozpoznała mnie ze zdjęć w prasie. „Dziękuję, że ujął się pan za kobietami” – powiedziała. To dla mnie ważne, bo właśnie chodziło mi o kobiety, które w obliczu kryzysu demograficznego zachęca się do rodzenia dzieci, ale nie dba się o warunki, w jakich rodzą. Żeby mój oddział się bilansował, musi się na nim odbywać 3050 porodów rocznie. To jest możliwe, ale wymaga odpowiedniego podejścia dyrekcji szpitala. Jedno-dwuosobowa sala z łazienką powinna być w dzisiejszych czasach standardem. 


MT: A co z kadrą? Jej niedobory są chyba poza decyzjami dyrekcji?

Do góry