Wielka interna

Endokrynologia jak kryminał – wciąż zaskakuje

O szczęśliwych przypadkach, fascynacji medycyną i o tym, co w życiu najważniejsze, z dr. n. med. Waldemarem Misiorowskim z Kliniki Endokrynologii CMKP Pododdziału Diagnostyki Endokrynologicznej w Szpitalu Bielańskim w Warszawie rozmawia Olga Tymanowska

Small misiorowski ww004 opt

dr n. med. Waldemar Misiorowski

MT: Gdyby na swojej drodze zawodowej nie spotkał pan prof. Walentego Hartwiga, być może pana kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej?


Dr Waldemar Misiorowski:
Endokrynologia nie była kwestią przypadku, choć jak zwykle w życiu bywa, wpływ na nasze decyzje mają ludzie, których spotykamy. Lekarzem chciałem być, odkąd pamiętam, choć nikt z mojej rodziny z medycyną nie ma nic wspólnego. Już na początku studiów zafascynował mnie układ wewnętrznego wydzielania. Na drugim roku studiów mieszkałem na Żoliborzu, w pobliżu Szpitala Bielańskiego, dokąd pewnego dnia udałem się z pytaniem o możliwość zdobycia doświadczenia. Mimo że byłem jeszcze bardzo młody i o medycynie wiele nie wiedziałem, prof. Walenty Hartwig, ówczesny kierownik Kliniki Endokrynologii CMKP, pozwolił mi zaangażować się w pracę kliniki, uznając, że „jeśli nie zrobi ze mnie naukowca, to może przynajmniej klinicystę”. Powierzył mnie opiece ówczesnego doc. Stefana Zgliczyńskiego i dr Bogusławy Baranowskiej. I w takim nieformalnym związku z kliniką pozostałem przez cały okres studiów, uczestnicząc w obchodach lekarskich i ucząc się od samego początku od naprawdę wspaniałych ludzi sposobów rozmowy z pacjentami i tajników badania klinicznego. Od tamtego czasu jestem przekonany, że medycyna ma w sobie coś z klasycznego rzemiosła i wymaga kontaktu mistrz-uczeń, a nie masowych studiów oraz egzaminów testowych.

O tym, jak wiele dała mi praca w klinice i jak wielki wpływ miała na moje dalsze losy, przekonałem się wielokrotnie, zarówno podczas studiów, gdy patrzyłem na moich kolegów, którzy próbowali nawiązać kontakt z pacjentem, jak i wtedy, gdy byłem już samodzielnym lekarzem. Bo najtrudniejszą rzeczą w medycynie jest właśnie kontakt z drugim człowiekiem.

Wielka Interna to książka szczególna. Stanowi ona kompendium wiedzy, która umożliwi lekarzowi każdej specjalności podążanie wzdłuż pewnej ścieżki diagnostycznej, pozwalającej na postawienie rozpoznania i wybór odpowiedniego leczenia.

Wielka Interna to książka praktyczna, wzorowana na najlepszych podręcznikach amerykańskich. Znajdują się w niej także tematy, które nie były omawiane we wcześniejszych podręcznikach endokrynologii, dotyczące endokrynologii starzenia, ciąży i stanów nagłych. W podręczniku nie zabrakło też praktycznych porad, wskazówek postępowania i prostych algorytmów diagnostyczno-terapeutycznych.

Jestem przekonany, że Wielka Interna jest niezwykle przydatna w codziennej praktyce klinicznej i powinna się znaleźć na półce każdego lekarza, który ma kontakt z pacjentem endokrynologicznym.

MT: Kolejnym momentem zwrotnym w pana życiu był ślub i przyjście na świat pierwszego dziecka.


W.M.:
Byłem po trzecim roku studiów. A wydarzenia w życiu osobistym, o których pani mówi, wiele zmieniły i w znacznym stopniu wyłączyły mnie z życia studenckiego. Czwarty rok był dla mnie bardzo ważny również dlatego, że miałem zaszczyt i ogromną przyjemność poznać prof. Wojciecha Kostowskiego, który wówczas na II Wydziale Lekarskim warszawskiej Akademii Medycznej prowadził zajęcia z farmakologii, osławione jako najtrudniejsze w toku studiów. Szybko nawiązaliśmy więź intelektualną. To był czas, kiedy wchodziły nowe leki działające w układzie dopaminowym. Dużo na ten temat rozmawialiśmy i w efekcie zaangażowałem się w działania w zakładzie psychofarmakologii klinicznej w IPiN, gdzie profesor pracował. Niewiele później profesor zaproponował mi, że zostanie opiekunem mojego indywidualnego toku studiów. Takie studia okazały się rewelacyjne. Było nas kilku, między innymi prof. Wojciech Maksymowicz. Mieliśmy dużą swobodę w doborze interesujących nas tematów, wiele czasu poświęcaliśmy na zgłębianie wybranych zagadnień medycznych. Nie musieliśmy też chodzić na wszystkie wykłady, co zaowocowało tym, że studia skończyłem w grudniu 1979 roku, czyli sześć miesięcy przed terminem, na czym bardzo mi zależało. Dlaczego? W tamtych czasach istniało stanowisko pełnomocnika ds. zatrudnienia, który wyznaczał miejsce, gdzie absolwent studiów medycznych miał pracować, chyba że przedstawiało mu się formalną propozycję zatrudnienia. Mój okres ukończenia AM zbiegł się w czasie z przejściem na emeryturę prof. Walentego Hartwiga. W Klinice Endokrynologii zwolnił się etat i otrzymałem propozycję pracy jako asystent-stażysta CMKP. I tak od kwietnia 1980 roku do tej pory jestem związany z kliniką, czyli już ponad 35 lat. Tutaj zrobiłem pierwszy i drugi stopień specjalizacji z chorób wewnętrznych oraz specjalizację z endokrynologii. Tu zrobiłem też doktorat. 


MT: I wtedy spotkał pan dr. Andrzeja Sawickiego, który zajmował się metabolizmem wapnia i chorobami metabolicznymi kości.


W.M.:
Zacząłem mu pomagać w pracy klinicznej. Dr Sawicki przez kilka lat wprowadzał mnie w fascynujący świat metabolizmu kostnego. I gdy odszedł z kliniki, zająłem jego miejsce. Praca była trudna i wymagająca. Ale to byli naprawdę fascynujący chorzy, choć niezwykle trudni w kontaktach, ponieważ zaburzenia metabolizmu wapniowego i magnezowego pociągają za sobą pewnego rodzaju charakteropatie.

W tamtym czasie zajmowaliśmy się hipomagnezemią i mieliśmy dużą grupę chorych z ciężkimi niedoborami magnezowymi. Choroba dotyczyła najczęściej młodych kobiet z zespołami rzekomonerwicowymi i różnie nasilonymi zespołami lękowymi, ale przede wszystkim z objawami tężyczkowymi, czyli skurczami, mrowieniem, drętwieniem, oraz z zespołem wypadania płatka zastawki dwudzielnej.

Pacjentki wymagały obrazowej diagnostyki kardiologicznej. W tamtym czasie w Szpitalu Bielańskim nie było jeszcze oddziału kardiologicznego, więc chore jeździły do szpitala na ul. Kasprzaka do doc. Stopczyka, gdzie wykonywano im echo serca. Następnie dostawały wlewy dożylne magnezu i po tygodniu ponownie zgłaszały się do szpitala na ul. Kasprzaka. Kardiolodzy nie mogli uwierzyć, że ktoś, kto tydzień wcześniej miał prolaps mitralny, wyzdrowiał. Otrzymywaliśmy więc telefony od zdenerwowanych kardiologów, którzy pytali, czy żarty sobie robimy. Tłumaczyliśmy, że wszystko było konsekwencją braku magnezu, bo zaopatrzenie w magnez zwiększa siłę mięśni brodawkowatych, a przez to napięcie zastawki.

To był czas, kiedy echo serca dopiero się rozwijało i bardzo często rozpoznawało się i leczyło zespół wypadania płatka zastawki dwudzielnej. Kto dzisiaj pamięta o takim zespole? Ale wtedy to była prawdziwa fascynacja. Podobnie jak wykonywanie USG jamy brzusznej i wykrywanie u większości pacjentów kamieni żółciowych. Te osoby zaczęto operować, a potem się okazało, że to jest szkodliwe. I dzisiaj jedynie obecność kamieni w badaniu ultrasonograficznym nie jest bezwzględnym wskazaniem do operacji.


MT: Wtedy jednak dostęp do nowoczesnych metod badawczych był dość trudny.


W.M.:
Pamiętam ogromne problemy pokonywane przez prof. Stefana Zgliczyńskiego, kiedy próbowaliśmy kupić pierwszy densytometr. Profesor, zanim jeszcze na świecie wybuchła epidemia osteoporozy, zwrócił aktywność naszej kliniki ku procesom andropauzy, menopauzy oraz możliwościom prewencji chorób związanych ze starzeniem się. To było naprawdę wizjonerskie spojrzenie. Profesor założył Polskie Towarzystwo Menopauzy i Andropauzy. Wtedy uważano, że HTZ jest panaceum na wszystkie nieszczęścia kobiety po 50. r.ż. I w jakimś sensie osteoporoza zaczęła się w ten obszar tematyczny wpisywać. A można nawet powiedzieć, że była też dźwignią, która spowodowała wzrost zainteresowania chorobami metabolicznymi kości. Zaczęły powstawać poradnie leczenia osteoporozy, zostały opracowane odpowiednie procedury. Towarzyszyła temu prowadzona przez nas bardzo intensywna kampania edukacyjna skierowana do lekarzy i pacjentów. Zwracaliśmy uwagę, że nie wszystkie złamania i nie wszystkie choroby metaboliczne kości świadczą o osteoporozie. Z czasem cierpliwie prowadzona przez nas edukacja zaczęła przynosić owoce. I dziś, dzięki naszej pracy, pacjenci, którzy trafiają do poradni leczenia osteoporozy, mają wykonywany pełen zakres badań metabolicznych. Dzięki temu możemy wyodrębnić np. grupę pacjentów z niską masą kostną, którzy nie chorują na osteoporozę, ale mają niedobór witaminy D czy pierwotną nadczynność przytarczyc i wymagają zupełnie innego postępowania. Przez lata zajmowaliśmy się tymi zagadnieniami i dziś jesteśmy wyspecjalizowanym ośrodkiem w leczeniu chorób metabolicznych kości, nie tylko chorób przysadki mózgowej czy nadnerczy. Wiąże się to z faktem, że trafiają do nas najtrudniejsze przypadki.


MT: Porozmawiajmy więc i o sukcesach, i o porażkach.


W.M.:
Przez lata pracy mieliśmy wiele sukcesów klinicznych. Zdarzały się też porażki. Pamiętam wielu pacjentów, często w sytuacjach bardzo skomplikowanych. Rok temu mieliśmy całą serię pacjentów z nadczynnością pierwotną przytarczyc, z rozległymi zmianami kostnymi, którzy pierwotnie byli kierowani z powodu zmian kostnych i obecności patologicznych złamań do onkologów. Tam decyzje terapeutyczne często były naprawdę dramatyczne. Młodej kobiecie zagrożono wysoką amputacją nogi w udzie, sugerując, że ma mięsaka. U pewnego mężczyzny prowadzono przez kilka tygodni postępowanie diagnostyczne w poszukiwaniu nowotworu. Poddano go paliatywnemu napromieniowaniu układu kostnego ze względu na obecność rozległych zmian osteolitycznych sugerujących przerzuty nowotworowe. Ostatecznie okazało się, że ci wszyscy chorzy mieli nadczynność pierwotną przytarczyc. Tak zaawansowane przypadki nadczynności pierwotnej przytarczyc zdarzają się niesłychanie rzadko. Na tyle rzadko, że zaczyna się o nich zapominać.

Wybierając zawód, wiedziałem, że endokrynologia jest trudna. Teraz jednak wiem, że jest to także specjalizacja szczególna, interdyscyplinarna, która wymaga ogromnej wiedzy z innych dziedzin medycyny, zarówno teoretycznej, jak i praktycznej. Endokrynologia wymaga umiejętności spojrzenia na konsekwencje zaburzeń hormonalnych nie tylko w aspekcie tego, co będzie za rok, ale też tego, co będzie za 10 czy 15 lat. Podejmując pewne decyzje, musimy zastanawiać się, jakie będą ich skutki, jak zmienimy życie pacjenta. Bo konsekwencje naszych decyzji chory będzie odczuwał do końca życia. Dlatego endokrynologia jest fascynująca. Warto też podkreślić, że endokrynologia w tym wymiarze, w jakim ją znamy i rozumiemy, jest niesłychanie logiczna i konsekwentna. Jest jak skomplikowana układanka, jak najlepszy kryminał, który niezmiennie zadziwia i fascynuje. I mimo że w życiu zawodowym są trudne chwile, nigdy nie żałowałem wyboru. Endokrynologię po prostu lubię. Ale nie byłbym tu, gdzie dziś jestem, gdyby nie moja rodzina: żona i czworo dzieci oraz wnuk. To dzięki nim jestem naprawdę spełniony.

Do góry