Ciągle potrafię się zachwycać

Wywiad z prof. nadzw. Henrykiem Mazurkiem

Wielka Interna
Rozdział mojego autorstwa, który stanowi część tomu pulmonologicznego Wielkiej Interny, poświęcony jest mukowiscydozie. Można odnieść wrażenie, że jej miejsce jest w pediatrii. Rzeczywiście, przez wiele lat była to choroba dziecięca, bo pacjenci nie dożywali wieku dorosłego. Jednak w ciągu 30 lat doszło do wyraźnego wydłużenia życia chorych, którzy trafiają do internistów. Czasem mamy też do czynienia z łagodnymi postaciami mukowiscydozy, często rozpoznawanymi dopiero w wieku dorosłym. Znajomość tej jednostki na pewno będzie potrzebna lekarzowi mającemu do czynienia z dorosłymi pacjentami ze schorzeniami układu oddechowego, tym bardziej że w tej chwili 1/3 pacjentów chorych na mukowiscydozę w populacji polskiej to dorośli. Pojawiają się też nowe, wcześniej nieznane problemy medyczne związane z mukowiscydozą, ponieważ w ciągu ostatnich kilku lat z naszego ośrodka wysłaliśmy do Wiednia kilkunastu chorych na przeszczep płuc.Wielka Interna to podręcznik wielotomowy, co jest ogromną zaletą. Dzięki temu możliwe było szczegółowe omówienie zagadnień, które z konieczności w jednotomowych podręcznikach musiałyby zostać przedstawione skrótowo. W Wielkiej Internie znalazło się miejsce na przedstawienie przypadków klinicznych łącznie z wynikami badań radiologicznych oraz badań dodatkowych u chorych na mukowiscydozę. Jestem przekonany, że tomy pulmonologiczne Wielkiej Interny przydadzą się każdemu lekarzowi.

O szybkim dorastaniu do roli ojca, trudnych decyzjach i urokach pulmonologii rozmawiamy z prof. nadzw. Henrykiem Mazurkiem, kierownikiem Kliniki Pneumonologii i Mukowiscydozy Oddziału Terenowego Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc w Rabce-Zdroju

MT: O wyborze pulmonologii zadecydował przypadek?

PROF. HENRYK MAZUREK:Studiowałem w Lublinie, aktywnie działałem w kole kardiologicznym, miałem zapewniony etat w klinice kardiologii, gdy okazało się, że moja żona jest w ciąży. Byliśmy na szóstym roku i jak najszybciej musieliśmy znaleźć miejsce pracy z mieszkaniem. Nagle musieliśmy wydorośleć, zostać rodzicami. Na szczęście oboje jesteśmy optymistami. W Lublinie nie mieliśmy szans na otrzymanie mieszkania służbowego, a pensje młodych lekarzy nie pozwalały wynająć choćby najmniejszego lokum. Szczęśliwie znalazłem ogłoszenie, że w Rabce poszukują lekarzy. Wyjechaliśmy. Prof. Rudnik, twórca naszego instytutu, zaoferował mieszkanie służbowe i możliwość pracy naukowej. Po ukończeniu studiów, podobnie jak moi koledzy, nie czułem się przygotowany do wykonywania zawodu. Mieliśmy mnóstwo wykładów i seminariów, ale ograniczony kontakt z pacjentem. Początek pracy to był skok na głęboką wodę. Pierwsze kroki stawiałem pod kierunkiem dr Śliwy i później dr Majewskiej-Zalewskiej. Wiedziałem, że od nich zawsze uzyskam radę, jak postąpić w trudnej sytuacji. Jako młody lekarz, choć jeździłem w zespołach pediatrycznych, czasem udzielałem pomocy także osobom dorosłym. W Rabce zawsze było mało lekarzy i niekiedy, ze względu na odległość, zamiast wysyłać karetkę do pacjenta, kierowano tam nasz zespół.

MT: Na oddziale lekarz ma komfort, że nie jest sam.

H.M.:W tamtym okresie byłbym przerażony, gdybym został pozostawiony sam z pieczątką, stetoskopem i bloczkiem recept w poradni i musiałbym udzielić pomocy kilkudziesięciu pacjentom czekającym za drzwiami. Najtrudniejsza jest praca na pierwszej linii, gdy czas na namysł jest ograniczony, nie mówiąc o braku możliwości skonsultowania się. Pod tym względem praca na oddziale jest znacznie łatwiejsza. Na szczęście starsi lekarze podchodzili do mnie ze zrozumieniem, choć zdarzało mi się widzieć na ich twarzach zdziwienie. Dużo nauczyłem się też od pielęgniarek, których umiejętności praktyczne znacznie przewyższały moje. Pierwszą rzeczą było zakładanie dostępów dożylnych, co przydało mi się w późniejszej pracy w pogotowiu.

MT: Wybór medycyny był kwestią przypadku?

H.M.:Może raczej nieuświadomionego wyboru. Od najmłodszych lat fascynowała mnie przyroda, chciałem zostać leśnikiem. Potem zainteresowałem się naukami ścisłymi. Imponowała mi ich precyzja i dokładność w opisywaniu świata. Koledzy wybierali kierunki techniczne. Ja czułem, że to nie dla mnie. Po pomoc udałem się do poradni wychowawczo-zawodowej. - Idź na medycynę - zawyrokował psycholog, z czego bardzo się ucieszyłem, bo po cichu o tym myślałem. Egzamin zdałem bardzo dobrze i stopniowo wciągałem się w świat medyczny, gdzie wiele rzeczy można zmierzyć i zważyć. Podczas studiów zdarzały się też momenty trudne. Sekcja zwłok, widok martwego otwartego ciała jest bardzo silnym przeżyciem. Na pierwszym roku przekonujemy się, jak to, co widzieliśmy do tej pory w atlasach, wygląda w rzeczywistości. Najbardziej obciążające są chyba zajęcia z medycyny sądowej, gdy uczestniczymy w sekcji ciał, czasem już w trakcie rozkładu. Każdy na swój sposób radził sobie. Jedni siadali w tylnych rzędach, słabowidzący zdejmowali okulary. Nie było obowiązku samodzielnego wykonywania sekcji. Sensacją był kolega, który zgłosił się na ochotnika. Założył fartuch, wziął narzędzia i pod okiem technika dokonał pierwszych procedur sekcyjnych. Tymczasem zacząłem myśleć o gastroenterologii. Mieliśmy zajęcia prowadzone przez fascynującego człowieka, doc. Czarneckiego, który pasjonująco pokazywał gastroenterologię, podejście do pacjenta, interpretowania wyników. Dzięki takim ludziom każ­dy odkrywał swoje fascynacje medycyną, bo niewielu wówczas wiedziało, w jakiej dziedzinie chce się specjalizować. Ja wiedziałem, że na pewno nie chcę robić specjalizacji z pediatrii i z chorób płuc. Co innego rozwijająca się w tamtych czasach kardiologia interwencyjna. To była adrenalina, możliwość błyskawicznego zauważenia efektów swojego działania.

MT: Potem przyszło pierwsze zderzenie z prawdziwą medycyną.

H.M.:I okazało się, że zarówno pediatria, jak i pulmonologia potrafią zachwycić. Zajmuję się dziećmi, także tymi z chorobami układu oddechowego, i nie zamieniłbym tego na żadną inną dziedzinę.

MT: A przecież w pana dziedzinie zamiast spektakularnych działań wielokrotnie jest bezsilność.

H.M.:W pediatrii optymistyczne jest, że mamy do czynienia z młodym organizmem, który nie jest dotknięty równolegle istniejącymi schorzeniami. Wiele dzieci, które we wczesnym dzieciństwie mają poważne zaburzenia układu oddechowego, często w trakcie dorastania potrafi dzięki możliwościom rozwojowym układu oddechowego skompensować uszkodzenia. Oczywiście nie wszystkim potrafimy pomóc. Cieszymy się, widząc, że na przestrzeni ostatnich lat wiek przeżycia chorych na mukowiscydozę wydłuża się, choć nadal nie potrafimy zapewnić im osiągnięcia wieku na poziomie średniej populacyjnej. Czy jako młody lekarz byłem załamany chwilami bezsilności? Chyba nie, bo stąpam twardo po ziemi. Jako dziecko widziałem ludzi, którzy chorują i umierają, i już wtedy wiedziałem, jak bardzo ograniczone są możliwości medycyny.

MT: Musiał być pan wyjątkowo dojrzały jak na swój wiek.

H.M.:Zawsze byłem dzieckiem ciekawym świata. Dużo czytałem. Mając niespełna pięć lat, zostałem najmłodszym w powiecie użytkownikiem biblioteki. Po raz pierwszy zaprowadziła mnie tam babcia. Bibliotekarka nie chciała pożyczyć mi książki, nie upewniwszy się, że umiem czytać. Przeszedłem test zwycięsko i od tamtej pory pochłaniałem niezliczone ilości literatury, później głównie kryminałów. Wychowałem się na wsi pod Lublinem. Moi rodzice mają dom na uboczu. Pamiętam dzień, gdy już zmierzchało i mama poprosiła, żebym zamknął drzwi. A ponieważ byłem zatopiony w powieściach, w których przestępcy ubrani w rękawiczki, żeby nie zostawić śladów, popełniali straszne czyny, przeraziłem się, gdy podszedłem do lekko uchylonych drzwi i nagle zobaczyłem rękę w rękawiczce, która chwyta klamkę z drugiej strony. Wrzasnąłem ile sił, z drugiej strony odpowiedział podobny wrzask. Okazało się, że przyszła moja ciotka, a ponieważ wieczór był chłodny, założyła rękawiczki. To nie zniechęciło mnie do czytania, a moi rodzice wspierali mnie w chęci do nauki. Doceniali znaczenie wykształcenia i choć nie było im łatwo, inwestowali w edukację moją i mojej siostry.

MT: Początki nie były łatwe?

H.M.:To była druga połowa lat 80., trudne czasy, szczególnie że jako młodzi lekarze z dwójką dzieci zarabialiśmy tak mało, że nie było nas stać na samochód. Najgorsze sytuacje? Gdy jedno z nas było na dyżurze, a drugie prowadziło najpierw jedno dziecko do przedszkola, potem drugie, jeszcze w wózku, do żłobka i wreszcie biegło do pracy. Wiele popołudni i wieczorów spędzaliśmy oddzielnie. Przez wiele lat dyżurowaliśmy w pogotowiu. Był taki miesiąc, który żona do dziś wspomina, kiedy jako młodzi małżonkowie, dyżurując w instytucie i pogotowiu, mieliśmy tylko sześć dni wspólnych.

MT: Nie zazdrościł pan wtedy kolegom, których start był łatwiejszy?

H.M.:Wspominam historię, która nam się zdarzyła, gdy w 1989 roku dorabialiśmy w Niemczech w gospodarstwie rolnym. Dzień wolny postanowiliśmy wykorzystać na wyjazd do Strasburga. Na granicy okazało się, że nie mamy francuskiej wizy. Strażnik, widząc nasze rozczarowanie, zapytał o zawód. Gdy usłyszał odpowiedź, przepuścił nas przez granicę, mówiąc: Jesteście lekarzami, to jedźcie. Nic złego nie zrobicie. Wtedy czuliśmy satysfakcję z wybranej drogi zawodowej. Zrozumieliśmy też, że nasz zawód ma prestiż niezależnie od granic. Kolejny raz pojechałem do Francji już całkiem legalnie na stypendium, po którym otrzymałem trzyletni kontrakt w laboratorium badań czynnościowych. Mogłem poświęcić się tylko nauce. Dlatego po zakończeniu kontraktu miałem dylemat, czy wracać do kraju.

MT: Jak z perspektywy czasu ocenia pan decyzję?

H.M.:Gdybym został we Francji, brakowałoby mi aktywności klinicznej, a praca z dziećmi daje mi dużo satysfakcji i nigdy nie przestaje zadziwiać. Pamiętam pacjenta, który trafił do nas z województwa pomorskiego z zaawansowaną mukowiscydozą. Po konsultacji trzeba go było odesłać do jednego z trójmiejskich szpitali, skąd miał być zabrany do domu. Zdecydowaliśmy się na transport lotniczy z uwagi na jego ciężki stan i potrzebę podłączenia do aparatury tlenowej. Gdy samolot był gotowy do lotu, pojawił się problem. Ten 16-latek miał zestaw grający z ogromnymi kolumnami, który nie mieścił się do samolotu. Ku rozpaczy chłopaka zestaw musiał zostać w szpitalu, a on z zabezpieczeniem tlenu, pod opieką lekarza i sanitariusza poleciał do domu z obietnicą, że przy okazji kolejnej wizyty go odbierze. Jakie było nasze zdziwienie, gdy trzy dni później uchyliły się drzwi dyżurki lekarskiej i wsunęła się szara z powodu sinicy twarz tego chłopca. Przyjechał pociągiem po ten zestaw!

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Piotr Kędzierski)

Do góry