Na scenie wolę być wykładowcą

Wywiad z prof. Zbigniewem Gąsiorem

Wielka Interna
Wady zastawki mitralnej stały się w ostatnich latach przedmiotem wielu dyskusji i innowacyjnych metod leczniczych. Pamiętam czasy, zaraz po zakończeniu studiów, kiedy, choć wiele mówiliśmy o wadach zastawek serca, rzadko mieliśmy okazję, by oglądać je u naszych pacjentów. Dziś stykamy się z nimi bardzo często. W ciągu ostatnich kilkunastu lat zmienił się profil pacjentów na oddziałach kardiologii. Zmieniło się też nasze spojrzenie na tych chorych i możliwości diagnostyczne. Wiemy, że niektóre wady zastawkowe, a należą również do nich wady zastawki mitralnej, mogą przez wiele lat przebiegać skrycie, skąpoobjawowo. Niektóre mogą mieć bardzo słabą symptomatologię, nawet w badaniu fizykalnym, i być trudno rozpoznawalne bez dodatkowej diagnostyki. Moja przygoda z kardiologią rozpoczęła się od echokardiografii i trwa do dziś. Dlatego dziękuję za zaproszenie przez redaktorów Wielkiej Interny do napisania rozdziału poświęconego wadzie zastawkowej, która najlepiej jest diagnozowana właśnie metodą echokardiograficzną. Dla kogoś, kto zajmuje się echokardiografią, napisanie takiego rozdziału jest bardzo wdzięcznym tematem, ponieważ można połączyć doświadczenie kliniczne z doświadczeniem w zakresie jednej z najbardziej popularnych metod diagnostycznych. Obecnie echokardiografia jest metodą, która w rękach kardiologa powinna być stosowana często u wielu pacjentów tuż obok elektrokardiografii. Są to równorzędne metody, szczególnie przy pierwszej konsultacji chorego, kiedy musimy ustalić dokładne rozpoznanie. Zatem ten temat można było podjąć, podając aktualne rekomendacje i zakres wiedzy w danej dziedzinie, a także podpierając się własnym doświadczeniem.

O zamiłowaniu do muzyki, początkach echokardiografii i najważniejszych momentach w życiu rozmawiamy z prof. Zbigniewem Gąsiorem, kierownikiem Katedry i Kliniki Kardiologii SUM

MT: W pana wypadku wybór medycyny wcale nie był taki oczywisty, bo miał pan być muzykiem.

PROF. ZBIGNIEW GĄSIOR:Przez osiem lat uczęszczałem do ogniska muzycznego. Byłem członkiem zespołu akordeonistów, jeździliśmy na konkursy po całym kraju. Mieliśmy też sukcesy. Decyzja o dalszej drodze zawodowej wydawała się przesądzona. O zawodzie lekarza nie myślałem, tym bardziej że w mojej rodzinie nie ma tradycji lekarskich. Ojciec był inżynierem, mama ekonomistką. Również wśród dalszych krewnych dominowały zawody techniczne. Ja też miałem umysł ścisły. Pierwszą osobą, która miała wpływ na moją przyszłość, był nauczyciel matematyki, a jednocześnie wychowawca, prof. Teodor Paliczko. Jako wicedyrektor szkoły i wiceprezydent Katowic był dla nas wzorem aktywnego człowieka. Zawsze mawiał, że nie powinniśmy zamykać się w swojej dziedzinie, a mieć rozległe zainteresowania i działać dla dobra społeczności. Myślę, że pod jego wpływem ja i kilku kolegów zaczęliśmy myśleć właśnie o medycynie. W tym przekonaniu ostatecznie utwierdził mnie sąsiad, chirurg, który kiedyś operował moją mamę.

MT: Studiował pan na ŚAM, która nie tylko była największą uczelnią medyczną w Polsce, ale również mieściła się w ścisłej czołówce.

 Z.G.: Medycyna śląska zawsze stała na bardzo wysokim poziomie, dzięki temu wiedzę teoretyczną można było sprawdzać w praktyce. A dzięki dobrym wynikom w nauce mogłem startować (z sukcesem) na stanowisko asystenta w Klinice Kardiologii prof. Leszka Gieca, twórcy śląskiej kardiologii. Był człowiekiem sprawiedliwym i powierzał młodym lekarzom waż­ne zadania, choć zawsze kontrolował ich wykonanie. Pamiętam dzień, a byłem wtedy na stażu, rok po studiach, kiedy wykryłem metodą echokardiografii u naszego pacjenta, znanego lekarza z regionu opolskiego, guza serca. To był bardzo nietypowy obraz. Sprawdziłem w literaturze, a wówczas dostęp do piśmiennictwa nie był taki łatwy, że może to być śluzak lewego przedsionka, bardzo rzadki, trudny do wykrycia nowotwór. Prof. Giec uznał moje rozpoznanie i zalecił potwierdzenie go jeszcze inną metodą. Okazało się, że miałem rację. Rozpoznanie guza serca za pomocą wówczas jeszcze tak niedoskonałej aparatury było dla mnie niezwykle poruszające. Dziś nie stanowiłoby to żadnego problemu.

MT: Trzeba było mieć znacznie większe doświadczenie, żeby pewne patologie rozpoznawać

 Z.G.: Wówczas dysponowaliśmy tylko metodą echokardiografii jednowymiarowej, czyli rejestracją ciągłą na papierze światłoczułym. Za pomocą wahań różnych kresek, krzywych i cieni mogliśmy wnioskować o pewnej patologii. Aparat umożliwiał także echokardiografię dwuwymiarową, ale była ona bardzo niedokładna, a przetwornik mechaniczny duży. Po przyłożeniu do klatki piersiowej działał trochę jak młot pneumatyczny, niekiedy powodując ból i sińce na klatce piersiowej pacjenta. Dodatkowym utrudnieniem był fosforyzujący ekran aparatu, na którym przesuwały się świecące punkciki, tworząc krzywą znikającą wraz z przesuwaniem się punkcików w prawą stronę. Praca przy takim monitorze wymagała bardzo dużego zaciemnienia. Pracowałem w zupełnej ciemności. Spędziłem w pracowni sześć miesięcy, ale była to świetna szkoła, tym bardziej że mogłem się całkowicie poświęcić tej metodzie. Nikt wówczas nie przypuszczał, że oto nadchodzi przełom w diagnostyce kardiologicznej. Przecież otrzymywane obrazy często były abstrakcyjne i nie przemawiały do wyobraźni człowieka. Do nowej metody podchodziliśmy z zaciekawieniem, ale i ostrożnością. Już wtedy wiedzieliśmy, że fonokardiografia, polikardiografia i apeksokardiografia, które były na pierwszym planie diagnostyki, pójdą do lamusa. Dziś młodzi lekarze pewnie już nie pamiętają, że fonokardiografia polegała na rejestracji zmian osłuchowych nad sercem za pomocą specjalnego czujnika i zapisywaniu ich w postaci krzywych na papierze, co służyło do rozpoznawania wad zastawkowych serca. Dziś zastąpiła ją echokardiografia. Z kolei w polikardiografii fonokardiografię łączono z rejestracją fali tętna na tętnicy szyjnej oraz apeksokardiografią, czyli rejestracją uderzenia koniuszkowego serca. To były metody graficzne, gdzie równocześ­nie rejestrowano kilka krzywych, a ich zależności czasowe oraz amplituda wychyleń miały dać rozpoznanie. Były one trudne do interpretacji i bardzo zawodne. Tylko w wyjątkowych przypadkach mogły ułatwić rozpoznanie.

MT: Był pan świadkiem przełomu, który dokonał się w kardiologii.

 Z.G.: To był okres najszybszych zmian, dlatego że z kardiologii zachowawczej przeszliśmy do interwencyjnej. Dzięki staraniom prof. Leszka Gieca otworzono w naszym szpitalu zakład diagnostyki inwazyjnej, umożliwiając wykonywanie cewnikowania serca. Wykonywaliśmy obrazowanie jam serca i tętnic wieńcowych. To był pierwszy krok, by w naszym szpitalu powstała kardiochirurgia, co udało się na początku lat 80. Dobrze pamiętam pierwszą operację kardiochirurgiczną. Zostałem poproszony o wykonanie śródoperacyjnego badania echokardiograficznego. Chciano jeszcze na sali operacyjnej zbadać efekt przeprowadzonego zabiegu. Niektóre rodzaje zabiegów, np. naprawcze zastawek, są bardzo trudne i w tamtych czasach należały do pionierskich. A my operowaliśmy również chorych, którym w innych ośrodkach nie potrafiono pomóc. Pamiętam pacjenta z kardiomiopatią przerostową, u którego wykonywano wówczas pionierski zabieg wycięcia przegrody międzykomorowej. Taki zabieg jest związany z ryzykiem zbyt dużego wycięcia przegrody i wytworzenia nieprawidłowego połączenia między prawą i lewą komorą. Takie właśnie podejrzenie wysunęli kardiochirurdzy w czasie tej operacji. Nie wiedziano, czy pacjent przeżyje. Na szczęście badanie śródoperacyjne przezprzełykowe, które zlokalizowało niewielką komunikację między jamami serca, przyczyniło się do zakończenia operacji sukcesem.

MT: Stres jest nieodłącznym elementem pracy kardiologa.

 Z.G.: Tak, towarzyszy nam na co dzień. Ważne, by był czynnikiem mobilizującym, a nie paraliżował. Jeśli żyjemy w stałym napięciu, często tego nawet nie zauważamy, a jedyną reakcją na przewlekły stres może być nadciśnienie tętnicze. Zresztą nie jestem wyjątkiem. Podobnie jak wiele aktywnych, zaangażowanych w pracę osób mam łagodne nadciśnienie tętnicze. Dlatego dbam o regularny wysiłek fizyczny, jak jazda na rowerze, bieg lub przynajmniej szybki marsz. Staram się poświęcać na to przynajmniej 30 minut dziennie. Tym bardziej że w naszej pracy stykamy się z wieloma dramatycznymi sytuacjami, które nas poruszają. Są to pacjenci z niepomyślnym przebiegiem choroby, często nieodwracalnej, chorzy, szczególnie młodzi, u których wystąpiły dramatyczne objawy w bardzo krótkim czasie. Ale przeżywamy też radosne chwile, gdy udaje się nam uratować chorego, który już niemal był skazany na śmierć. Nigdy nie zapomnę jednego z pacjentów, który leżał cztery miesiące na naszym oddziale intensywnej opieki kardiologicznej. Przez cały czas miał podłączoną pompę i balon kontrapulsacji wewnątrzaortalnej. Aktywnie brał udział w rehabilitacji, wierzył, że doczeka się przeszczepu, i doczekał. To nas nauczyło, że zawsze trzeba walczyć do końca.

MT: Czy kiedyś, gdy kardiologia nie miała wiele pacjentom do zaoferowania, trudniej było pogodzić się z bezradnością?

 Z.G.: Tak, ale i wtedy mieliśmy sukcesy. Oczywiście nie były tak spektakularne jak dziś, ale przecież leczyliśmy pacjentów z zawałem serca. Co prawda chory leżał w szpitalu 4-6 tygodni, a do dyspozycji mieliśmy tylko farmakoterapię. Nie było możliwości otwarcia zamkniętej tętnicy dozawałowej. Stosowano jedynie heparynę, nitroglicerynę i kwas acetylosalicylowy. Nie było leków trombolitycznych, które pojawiły się dopiero w latach 80. Ale nigdy, nawet w najgorszych chwilach, nie myślałem o wyborze innej specjalizacji. Kardiologia była dla mnie od początku fascynująca. Serce jest tym organem, który może szybko korzystnie reagować na leczenie. Szybko może też zareagować pogorszeniem. Dynamika zmian w układzie sercowo-naczyniowym jest niezwykle szybka. Dlatego też i efekty leczenia są bardziej spektakularne. I dziś, patrząc wstecz, czuję się spełniony. Lubię to, co robię. To jest chyba mój największy sukces.

MT: Nigdy nie pojawiła się tęsknota za muzyką?

 Z.G.: Jest to nadal moja wielka pasja. Czasem zastanawiam się, czy nie chciałbym stać na scenie, tak jak kiedyś. Ale myślę, że nie, bo żeby coś robić dobrze, trzeba się temu poświęcić. Ja bardzo często jestem na scenie, ale jako wykładowca.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Tomasz Jodłowski)

Do góry