Nigdy nie mogłam sobie pozwolić na słabość

Wywiad z prof. Zdzisławą Kornacewicz-Jach

Wielka Interna
Miażdżyca jest główną przyczyną chorób sercowo-naczyniowych. Gdy zaczynałam karierę, znacznie częściej spotykaliśmy się z wadami serca, chorobami reumatycznymi i nadciśnieniem tętniczym. W tej chwili wykonujemy około 4 tys. koronarografii i ponad tysiąc angioplastyk wieńcowych. Na Oddziale Kardiochirurgii przeprowadza się rocznie około 1200 pomostowań aortalno-wieńcowych. I to wszystko jest leczeniem chorób odmiażdżycowych. Jestem kardiologiem inwazyjnym z wykształcenia i z pasji. Wykonuję zabiegi, również poszerzenia zwężonych z powodu miażdżycy tętnic szyjnych i stentowania tętnic obwodowych. W rozdziale, który pisałam do Wielkiej Interny, chciałam przekazać lekarzom podstawową wiedzę na temat różnic między kobietami i mężczyznami w kontekście zapadalności i rozwoju chorób serca. Zwrócono na nie po raz pierwszy uwagę dopiero w latach 70. Dostrzeżono, że kobiety chorują również na choroby odmiażdżycowe: chorobę wieńcową serca, miażdżycę kończyn dolnych, a w wieku podeszłym umierają z powodu udaru mózgu. Chorują na miażdżycę 10 lat później niż mężczyźni, a choroba przybiera u nich różne, nietypowe maski, co często wymusza wykonywanie koronarografii tylko w celach diagnostycznych. Choroby odmiażdżycowe to, po przeziębieniach, najczęstsza przyczyna zgłoszeń do lekarza rodzinnego. Mogą się też zgłosić pacjenci z objawową chorobą serca lub ci, którzy po OZW czy operacji kardiologicznej wracają do lekarza rodzinnego i wymagają fachowej opieki. To samo dotyczy chorych z miażdżycą aorty po angioplastyce i implantacji stentu, pacjentów po udarach, z miażdżycą kończyn dolnych. Lekarz opiekujący się nimi musi mieć szeroką wiedzę. Myślę, że Wielka Interna będzie dla niego pomocnym i przyjaznym źródłem fachowej oraz rzetelnej wiedzy, pomoże też lepiej diagnozować i leczyć choroby odmiażdżycowe, uwzględniając specyfikę płci.

O tym, co w medycynie i życiu kobiety najciekawsze, rozmawiamy z prof. Zdzisławą Kornacewicz-Jach, kierownikiem Kliniki Kardiologii PUM

MT: Jest pani jedną z najbardziej rozpoznawanych osób w polskiej kardiologii. Czy kobiecie w medycynie jest trudniej zrobić karierę?

PROF. ZDZISŁAWA KORNACEWICZ-JACHDziś mam odwagę powiedzieć to głośno, ale gdybym była młodsza, nie zrobiła kariery i nie była od wielu lat kierownikiem kliniki, nigdy bym się do tego nie przyznała. Kobiecie jest zdecydowanie trudniej. Jesteśmy wychowywane w kulcie Matki Polki i strażniczki domowego ogniska. Oczekuje się od nas, że w życiu będziemy pełniły wiele ról. Mamy być pięknymi kobietami, w wieku 16 lat wyglądać jak gwiazdy filmowe, a potem być wspaniałymi żonami, kochankami i wreszcie matkami. Na każdym kroku słyszymy, że musimy dawać z siebie więcej niż mężczyźni, więcej w życiu poświęcić. Do tego dochodzi praca zawodowa. Ten nacisk powoduje, że kobieta nie potrafi być czuła, delikatna i kobieca w domu, twarda i męska na dyżurze. Dziś, gdy patrzę na inne kobiety, które zajęły się nauką, widzę osoby samotne. Część z nich całkowicie oddaje się jej, inne stosunkowo późno wychodzą za mąż i rodzą dzieci.

MT: W czasach, gdy pani zaczynała, było inaczej?

Z.K.-J.:Kończyłam szkołę i studia jeszcze w PRL i nigdy nie przeszło mi przez myśl, że jestem inna od mężczyzn, co nie znaczy, że rezygnowałam ze szpilek, dekoltów i innych atrybutów kobiecości. Długo nie zdawałam sobie sprawy z różnych ograniczeń czy nacisków społecznych. Tak byłam wychowana. A jednak gdy nie ścierałam kurzu w domu, bo nie starczyło czasu, miałam wyrzuty sumienia. Tak jest, gdy nie spełniamy roli matki, kochanki i superfaceta w pracy.

MT: Jaki był pani dom rodzinny?

Z.K.-J.:Wychowałam się w domu o wartościach tradycyjnych. Ojciec był prawnikiem związanym z ochroną zdrowia. Gdy się urodziłam, moja mama przestała pracować i zajęła się domem. Pachniało pastą do podłogi, czekał obiad i miałam przyszyty kołnierzyk. I choć teraz bardzo to doceniam, wtedy od tego uciekałam. Uczęszczałam na wiele kółek zainteresowań: krawieckie, plastyczne, taneczne. Działałam tak­że w harcerstwie. Lubiłam nauki ścisłe, w piwnicy miałam małe laboratorium, w którym prowadziłam eksperymenty. Świat pod mikroskopem wydawał mi się szalenie ciekawy, choć czysta nauka nigdy nie pasowała do mojego charakteru. Byłam żywiołowa, otwarta na ludzi i dobra w organizowaniu różnych przedsięwzięć. Rodzice nie ingerowali w moje wybory, nawet wtedy, gdy postanowiłam być fizykiem jądrowym. Ale ojciec powiedział: „Jeśli okaże się, że nie jesteś genialna, będziesz nauczycielką”. I ja, grzeczna dziewczynka, poszłam na medycynę. Początki nie były ani łatwe, ani ciekawe.

MT: Dlaczego?

Z.K.-J.:Pierwsze lata, kiedy się wkuwa wszystko na pamięć, oznaczały odwrót od tego, co przeżywałam w ostatnich latach szkoły średniej, gdy czyta się dużo, myśli, marzy i zdobywa świat. I dopiero gdy zaczęły się przedmioty kliniczne, zobaczyłam, że lekarz jest jak Sherlock Holmes, że postawienie diagnozy to jest szukanie we własnym doświadczeniu, wiedzy, że to jest dedukcja. Dziś mówię studentom: „Przestańcie się nudzić. Patrzcie: Postawienie diagnozy to jak kryminał inaczej pisany”. To chyba w medycynie jest najciekawsze.

MT: Ukończenie studiów było więc początkiem wielkiej przygody pełnej medycznych zagadek.

Z.K.-J.:Ale też zmian w życiu osobistym, bo wyszłam za mąż.

MT: Nie bała się pani, że małżeństwo na ostatnim roku studiów zaprzepaści szansę na karierę?

Z.K.-J.:Ani trochę. Przede wszystkim byłam zakochana. Po trzymiesięcznej znajomości wyszłam za mąż i do dziś nie żałuję. Rok później zaszłam w ciążę. Mąż też wtedy pracował w klinice. Byliśmy młodzi, mieliśmy zapał, dużo dyżurowaliśmy. Moja córka przywykła do tego życia i tylko pytała, z kim zostaje. Gdy mąż wyjechał na stypendium Humboldta, zostałam z dzieckiem. Jeśli miałam dyżur, spała w klinice. Pamiętam, jak podczas pewnej narady szef spytał, czy ktoś chciałby jeszcze zabrać głos. Na to głosik spod stołu: „Jestem głodna”.

MT: Łatwiej, gdy współmałżonek jest lekarzem?

Z.K.-J.:Dla mężczyzny żona lekarka pracująca w klinice to coś okropnego. Za to dla kobiety ta sytuacja ma wiele zalet. Po dyżurze przychodzi czasem wściekła, zmęczona, źle wygląda, coś ją niepokoi. Część pracy przynosi się do domu. Mąż lekarz najczęściej to rozumie. Wspierał mnie także w czasach, gdy nie udało mi się otrzymać etatu w klinice internistycznej. Znalazłam pracę w innej, zakładałam, że tymczasową, ale szybko polubiłam nowe miejsce. Wtedy szefem był doc. Mroziński, który umiał wzbudzić w ludziach entuzjazm. Przywiózł z jakiegoś zjazdu w Pradze cewnik Swana-Ganza, który nadal jest używany do monitorowania ciężkich pacjentów na erkach kardiologicznych. Mierzy rzut minutowy, co było bardzo skomplikowane jak na tamte czasy. Później zdobyliśmy drugi cewnik i z jednym z kolegów robiliśmy doświadczenia cewnikowania serca u psów. Robiłam wtedy doświadczalny zawał, a on zator płucny. Tymi dwoma cewnikami obroniliśmy doktoraty, które zostały przyjęte na zjazd w Paryżu, na Światowy Zjazd Anestezjologów. Oczywiście ani on, ani ja nie pojechaliśmy ze względów finansowych. Ale dzięki temu w 1981 ro­ku dostałam stypendium rządu francuskiego w College de Médecine des Hôpitaux de Paris. Trafiłam do pracowni hemodynamicznej, gdzie nauczyłam się wszystkiego, co wtedy umiano: koronarografii, cewnikowania serca, a także elektrofizjologii. Tam też poznałam prof. Andreasa Grün­tziga, ojca angioplastyki wieńcowej. Miał wtedy tylko trzydzieści parę lat, a przyjechał pokazać francuskim lekarzom, jak się robi plastykę. Na sali 400 facetów i dwie kobiety. Jedna to mademoiselle Formon, szefowa pracowni hemodynamiki w szpitalu, w którym pracował. I ja, dziewczyna z Europy Wschodniej. Zostałam wybrana do asystowania. Pomyślałam sobie wtedy, że na pewno to wszystko przeniosę do Polski.

MT: Zapewne nie było łatwo.

Z.K.-J.:Tak, głównie przez brak specjalistycznego sprzętu. Przez lata lekarze i pielęgniarki z Francji zostawiali mi cewniki, których całe bagażniki po wysterylizowaniu przywoziłam dla naszych pacjentów. Początkowo zabiegi cewnikowania serca robiliśmy nie na angiografiach, jak we Francji, ale za pomocą zwykłego aparatu RTG. Ponieważ w czasie koronarografii trzeba oglądać naczynie wieńcowe pod różnym kątem, a zwykły aparat RTG tego nie umożliwia, zrobiliśmy trójkąty ze styropianu, na których, w trakcie gdy ja wstrzykiwałam kontrast, przekładano pacjenta na bok, by patrzeć na naczynia pod innym kątem. Dzisiejsze czasy są może mniej romantyczne, ale kardiologia w Polsce stoi na bardzo wysokim poziomie, także dzięki temu, jak silną grupę tworzyli wtedy polscy kardiolodzy. Jestem dumna, że w mojej klinice pracuje obecnie sześcioro docentów, którzy robili prace habilitacyjne u nas, na naszych urządzeniach, już bez potrzeby wyjazdu na Zachód.

MT: Wybrała pani kardiologię inwazyjną, dziedzinę stereotypowo uważaną za męską. Musi mieć pani silną osobowość.

Z.K.-J.:Pamiętam, gdy dyżurowałam jako młoda stażystka w klinice internistycznej. Pewnej nocy miałam 70 pacjentów na izbie przyjęć. Musiałam podejmować różne decyzje i czułam się w swoim żywiole. Ale następnego tłumaczyłam się szefowej, która miała dyżur ze mną, dlaczego przez całą noc jej nie obudziłam i byłam taka zarozumiała, robiąc wszystko samodzielnie.

MT: Dzisiaj działa pani w sekcji PTK „Choroby Serca u Kobiet”.

Z.K.-J.:Byłam szefową przez dwie kadencje. Takie sekcje powstały przy towarzystwach kardiologicznych w różnych częściach świata, kiedy uprzytomniliśmy sobie, że kobiety chorują inaczej niż mężczyźni. Kiedyś do badań klinicznych nie włączano kobiet. Zainteresowałam się tym nie tylko dlatego, że był taki nurt w medycynie, ale również chciałam coś oddać kobietom. Kilka lat temu startowałam na szefową PTK. Przegrałam paroma głosami. Najwidoczniej to nie był jeszcze czas na kobiety, a może nie byłam odpowiednio dobra. Obecnie przewodniczącą towarzystwa jest Profesor Janina Stępińska, wybitny fachowiec i bardzo dobry organizator.

MT: Świat poza medycyną?

Z.K.-J.:Czytam właściwie wszystko, czasem mam wyrzuty sumienia, że zamiast skupić się na medycynie, pozwalam, by kryminały czy wiersze kradły mi czas. Poza tym lubię szybkie samochody. Miałam fiata i polonezy. Potem mogłam sobie kupić pierwsze BMW. To był koniec lat 80. Potem porsche carrera, jak Maryla Rodowicz. Teraz mam sportowego jaguara.

MT: Jakie marzenia ma kobieta, która osiągnęła tak wiele?

Z.K.-J.:Pracuję nad połączeniem kardiochirurgii, kardiologii i chirurgii naczyniowej w ośrodek Centrum Chorób Serca i Naczyń - to moje najbliższe marzenie. Marzy mi się też otwarcie kardiologii dziecięcej i kardiochirurgii dziecięcej, czego właściwie nie ma w Szczecinie. Wierzę, że się uda, bo moje marzenia się spełniają.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Andrzej Szkocki)

Do góry