Dusza niepokorna

Wywiad z prof. Włodzimierzem Samborskim

Wielka Interna
Od lat działam w Polskim Towarzystwie Balneologii i Medycyny Fizykalnej i znaczną część aktywności zawodowej poświęciłem niefarmakologicznym metodom leczenia. W Klinice Reumatologii, w której kiedyś pracowałem, przekonałem się, jak ważna jest fizykoterapia i fizjoterapia, bo żadna forma farmakoterapii nie spowoduje przyrostu masy mięśniowej, zwiększenia siły mięśni czy zwiększenia zakresu ruchu w stawach. W programie studiów praktycznie nie ma informacji na ten temat, dlatego w Wielkiej Internie wracamy do niego. Lekarze często nie mają świadomości, na jakie zabiegi powinni kierować pacjentów, w związku z tym albo ich nie zlecają, albo zlecają je niewłaściwie. A przecież metody fizjoterapii, choć są często skuteczne, w przypadku niektórych stanów mogą powodować pogorszenie choroby podstawowej. Napisałem też rozdział poświęcony fibromialgii. Jest to problem niechętnie podejmowany przez lekarzy rodzinnych, którzy nie zawsze sobie radzą z chorym, podczas jednej wizyty zgłaszającym kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt objawów. Diagnostyka jest trudna i czasochłonna, dlatego w tym rozdziale Wielkiej Interny są kryteria diagnostyczne i praktyczne wskazówki na temat postępowania z takimi chorymi. Fibromialgia to choroba budząca zazwyczaj przerażenie pacjenta, który nie rozumie, co się z nim dzieje. Już postawienie diagnozy i wyjaśnienie specyfiki choroby jest ważnym krokiem terapeutycznym. Ostatni rozdział w Wielkiej Internie poświęciłem zmianom pozastawowym. Problem często zgłaszany przez pacjenta, np. ból kolana czy biodra, interpretowany bywa mylnie jako zmiany w konkretnym stawie, choć badania obrazowe i laboratoryjne nie wykazują odchyleń od normy. Dzieje się tak dlatego, że ze stawem współpracują grupy dużych mięśni i ich przyczepy mogą podlegać przeciążeniom i miejscowym stanom zapalnym. A to trudno zdiagnozować, bo zmiany nie są widoczne na zdjęciach radiologicznych, nie powodują też podniesienia stężenia markerów stanu zapalnego. Można je rozpoznać jedynie na podstawie wnikliwego wywiadu oraz badania palpacyjnego. O tym wszystkim chciałem przypomnieć czytelnikom Wielkiej Interny. Mam nadzieję, że będzie to pomocne w rozwiązywaniu codziennych dylematów terapeutycznych.

O długiej drodze do celu i sile charakteru rozmawiamy z prof. Włodzimierzem Samborskim, kierownikiem Kliniki Fizjoterapii, Reumatologii i Rehabilitacji UM w Poznaniu

MT: W środowisku reumatologicznym mówi się, że gdy na bankiecie orkiestra zrobi sobie przerwę, pan ją natychmiast zastępuje.

PROF. WŁODZIMIERZ SAMBORSKI:Od najwcześniejszych lat nad głową słyszałem różne dźwięki. Mój wuj przygrywał szczecińskiemu zespołowi Filipinki. Mój ojciec, dziś emerytowany lekarz i doskonały pianista, kończąc studia, zarabiał na rodzinę, przygrywając tancerkom w szkole baletowej. Dziś jestem znany z tego, że na kongresach, gdy zbliża się północ, coś we mnie wstępuje, wchodzę na scenę i śpiewam.

MT: Poza pasją muzyczną jest pan zapalonym podróż­nikiem.

W.S.:Zawsze pasjonowały mnie ciekawe miejsca, kultury różnych narodów. Jako dziecko całe godziny spędzałem nad mapami. Dużo czasu poświęcałem kopiowaniu map, klasyfikowaniu gór, jezior i rzek. I chciałem być podróżnikiem. Moim największym marzeniem było odwiedzenie Wyspy Wielkanocnej, co udało mi się zrealizować dopiero w ubiegłym roku. Do dziś nie mogę zapomnieć też wrażenia, jakie odniosłem na Machu Picchu. To zarazem najlepiej zachowane miasto Inków. I rzeczywiście, gdy byłem na górze, czułem promieniowanie, fluidy. Coś dziwnego się ze mną działo. Od dawna pasjonuję się hipotezami na temat powstawania różnych budowli, które teoretycznie są niemożliwe do zbudowania przez ludzi żyjących w tamtych czasach. Przykłady? Stawianie posągów czy budowa piramid.

MT: Dziecięce marzenia o zostaniu podróżnikiem ukrócił ojciec, który zdecydował, że pójdzie pan na medycynę.

W.S.:Takie było jego postanowienie, a ja się poddałem. I choć nie widziałem siebie w roli naukowca, badacza czy odkrywcy, postanowiłem być lekarzem rzetelnie wykonującym zawód. Los jednak pokierował moim życiem inaczej. Ze względu na niewystarczającą liczbę punktów zamiast na medycynę dostałem się na stomatologię. I muszę powiedzieć, że bardzo przyjemnie się studiowało, tym bardziej że większość osób na moim roku stanowiły kobiety. Jako mężczyzna nieśmiały i niezbyt urokliwy czułem się w tej sytuacji pewniej. Niewielka też była konkurencja, co pozwalało mi uwierzyć w siebie. Aktywnie uczestniczyłem więc w życiu studenckim. I choć studia minęły radośnie, zawód stomatologa nigdy mnie nie pociągał. Z dyplomem w ręku postanowiłem zrealizować swój pierwotny plan i pójść na medycynę. Po studiach próbowałem zatrudnić się w wielu miejscach. Nie miałem sprecyzowanych pasji, ponieważ sześć lat na wydziale lekarskim wypełnionych było niekoniecznie nauką. Pierwsze kroki skierowałem do Kliniki Neurologii, jednak tam nie było wolnych etatów. Później upatrywałem szansy na pracę w Klinice Endokrynologii, następnie Nefrologii. Przyjechałem do Poznania z Koła. Nie miałem wsparcia. Poza tym to był trudny czas, okres stanu wojennego, co dodatkowo utrudniało znalezienie pracy. I w końcu otrzymałem etat w nieistniejącej już Klinice Reumatologii, gdzie rozpocząłem studia doktoranckie.

MT: Tam też nie obyło się bez perypetii zawodowych.

W.S.:To była Klinika Reumatologii i Immunologii Klinicznej, którą kierował prof. Stefan Mackiewicz. Dysponowałem już wtedy jakimś dorobkiem naukowym i gdy uzyskałem stypendium EULAR (Europejska Liga Przeciwreumatyczna), pojawiła się okazja wyjazdu do kliniki specjalizującej się w leczeniu fibromialgii kierowanej przez prof. Wolfganga Müllera. Długo się nie zastanawiałem. Miałem trzydzieści kilka lat, małe dziecko i ani grosza przy duszy. W nowym miejscu doceniono moje starania, więc zaproponowano mi dłuższy pobyt. Wtedy decyzja była znacznie trudniejsza. Moja żona była wówczas młodym naukowcem, a dla filologa polskiego wyjazd zagraniczny oznaczałby koniec kariery. Więc zapadła decyzja o rozłące. Powrót okazał się znacznie trudniejszy, niż sądziłem. Wyeliminowano mnie z różnych struktur i aktywności. Nie miałem już swojego miejsca, zaplecza administracyjnego. W Polsce przez ten czas nic się nie zmieniło, znowu kłopoty, walka o papier, spinacze i długopisy. Dlatego nie było mowy o kontynuowaniu rozpoczętych w Szwajcarii prac nad fibromialgią. A że jestem duszą niepokorną, nie podjąłem zaproponowanych mi warunków współpracy w Klinice. Tułałem się po różnych oddziałach. W końcu przygarnął mnie prof. Ryszard Żaba, ordynator Oddziału Dermatologii. I nagle pojawiła się szansa, a to dzięki zrobionej wcześniej specjalizacji z balneologii i medycyny fizykalnej - rektor uczelni zaproponował mi zorganizowanie na Wydziale Nauk o Zdrowiu kierunku fizjoterapii. Szybko zostałem prodziekanem, a potem dziekanem tego wydziału. Dziś z dumą mogę powiedzieć, że jest to najlepszy kierunek fizjoterapii w Polsce. Jako jedyni w kraju nauczamy w języku angielskim. To był punkt zwrotny w mojej karierze. Rozpoczął się dobry okres. Dla potencjalnych wrogów nie byłem już osiągalny, a w nowym środowisku mnie doceniano. Od podstaw stworzyłem trzyosobowy Zakład Fizjoterapii i Reumatologii, przekształcony w Klinikę i Katedrę Fizjoterapii, Reumatologii i Rehabilitacji, którą aktualnie kieruję. To przynosi satysfakcję.

MT: Jak pan ocenia tamte czasy?

W.S.:Te trudne lata bardzo mnie zahartowały. Wpływ na to miały nie tylko trudności w znalezieniu kliniki, w której mógłbym funkcjonować, ale także niedofinansowanie badań naukowych oraz brak perspektyw na to, że coś się zmieni. Pamiętam czasy, gdy robiłem doktorat pod kierunkiem prof. Ireny Zimmermann-Górskiej. Badałem płyn stawowy. To była niezwykle prymitywna działalność. Pobierałem płyn, potem go ścinałem w formalinie, następnie zatapiałem w parafinie i kostki parafinowe ręcznie umieszczałem w imadle. Potem kroiłem, skrawki barwiłem różnymi barwnikami, co oczywiście dawało zapach nie do zniesienia. Kilka lat spędziłem w takich warunkach. Pamiętam, że krótkotrwale traciłem wzrok. W tamtych czasach były prymitywne mikroskopy ze światłem spolaryzowanym. Dziś mogę z dumą powiedzieć, że w atlasie płynu stawowego pod redakcją prof. Zimmermann jest zdjęcie ciał ryżowych pochodzące z mojej pracy doktorskiej. To jest struktura, która tworzy się w stawie zmienionym zapalnie na skutek zachodzących reakcji zapalnych. Brzydko wyglądające złogi włóknika formują się w ziarenko ryżu i mają po zabarwieniu ciekawą strukturę. Udało mi się to zobaczyć w czasie tych prymitywnych badań płynu stawowego. Myślałem nawet, że to ja odkryłem ciała ryżowe, ale po przejrzeniu piśmiennictwa okazało się, że... to już wcześniej zostało opisane. Zawsze czułem się bardziej lekarzem praktykiem i na tym koncentrowałem swoją działalność. Byłem świadkiem tego, jak zmieniała się reumatologia. Pamiętam czasy, gdy chorym nie mieliśmy właściwie nic do zaoferowania. Wydawało się nawet, że to dziedzina beznadziejna. Wielu moich kolegów nie wytrzymało presji i rezygnowało z pracy na oddziale, gdzie codziennie obserwowano dramat pacjentów, często bardzo młodych. Wtedy nie leczyliśmy, tylko produkowaliśmy inwalidów. Stosowane metody były niedoskonałe, nie zapobiegały progresji chorób. Decyzję o włączeniu glikokortykosteroidów podejmowano kolegialnie. To były trudne wybory, bo nie było jeszcze leków o działaniu protekcyjnym na błonę śluzową przewodu pokarmowego i leki trzeba było włączać bardzo ostrożnie. A była to jedyna terapia, która mogła przynieść pacjentom jakąkolwiek ulgę. Zdarzało się, że chorzy samowolnie zwiększali sobie dawkę, bo dopiero taka łagodziła ich dolegliwości bólowe. Pamiętam pacjenta, który na łożu śmierci przyznał się, że do steroidów wstrzykiwanych dostawowo zażywał dodatkowo tabletki. Zmarł z powodu krwawienia z przewodu pokarmowego. Wielu z tych tragedii nie byliśmy w stanie zapobiec. Dziś odważniej stosujemy różne bardziej agresywne formy terapii, nie boimy się tak bardzo glikokortykosteroidów, a przede wszystkim mamy leki biologiczne, które potrafią zahamować aktywność procesu zapalnego. Fascynuje mnie ten postęp i dziś mogę szczerze przyznać, że cieszę się, iż jestem reumatologiem.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Włodzimierz Wasyluk)

Do góry