Zdaniem lekarzy POZ wiele dobrego zrobiłoby obecnie także wsparcie psychologów i dietetyków, a na terenach oddalonych od większych miast jest ich niewielu. – Musimy poradzić sobie z lękiem pacjentów. Czasami bardzo silnym, czasami wręcz śmiesznym. Boją się o swoje zdrowie i życie, bo taki przekaz do nich trafia – media mówią o szpitalach, które nie udzielają pomocy, o nowotworach, których nie ma kto leczyć, terminach do specjalistów na za 20 lat – mówi dr Gondek. – Mam pacjenta, który dowiedział się od specjalisty, że zmiany widoczne na zdjęciu rentgenowskim to może być przerzut. Tak nie musi być i najprawdopodobniej nie będzie. Po czym okazuje się, że na następną wizytę pacjent może przyjść za dwa miesiące. Przez ten czas przychodzi do mnie po kilka razy w tygodniu, muszę skierować go na badania, bo inaczej nie zazna spokoju – opowiada.

Wiele schorzeń, z jakimi zgłaszają się pacjenci, ma swoje przyczyny w nieodpowiednim stylu życia. – Mamy za mało czasu na tłumaczenie zasad zdrowego odżywiania – mówi dr Gondek.

– Pacjenci dotknięci chorobami, których przyczyny tkwią w nieodpowiednim stylu życia, dzielą się na dwie grupy. Trzy czwarte nie przyjmuje do wiadomości rozpoznania, a tym bardziej nie wierzy w przyczynę choroby i nie stosuje się do zaleceń. Stanowią oni największe wyzwanie, trzeba do nich dotrzeć i odpowiednio pokierować ich leczeniem. Pozostała jedna czwarta walczy, współpracuje i jest świadoma, że to konieczne – mówi dr Gondek.

Szorstka przyjaźń ze specjalistami

– Mam wielu pacjentów chorych przewlekle, wymagających systematycznych konsultacji, badań. Także z chorobami występującymi rzadko – fenyloketonurią, celiakią, teraz coraz częściej rozpoznawaną. We współpracy ze specjalistami na przeszkodzie stoją koszmarnie długie kolejki i często niestety brak informacji zwrotnej. O zaleceniach często dowiaduję się od pacjenta, a powinnam dostać kartę konsultacji – mówi Iwona Biel.

– Według moich obserwacji współpraca ze specjalistami układa się różnie, w zależności od regionu. Wynika to z faktu, że zasady, na razie jedynie zarysowane przez NFZ, nie są przestrzegane. Przekłada się to przede wszystkim na zawirowania w przepływie informacji. Bardzo często do lekarza rodzinnego informacja zwrotna od specjalisty nie dociera. Jedynie część z nich to respektuje, ale i tak wiele opisów jest nieczytelnych – mówi Elżbieta Tomiak.

– Jeśli chodzi o współpracę ze specjalistami, muszę przyznać, że nie mam wyjątkowo przyjaznych stosunków. Kiedyś graliśmy w jednej drużynie, razem staraliśmy się o pacjenta. Teraz ja pracuję sobie, oni sobie. Nie jest tak, że mogę zadzwonić w każdej chwili i porozmawiać o konkretnej osobie, ani ja, ani oni nie mamy na to czasu – mówi Lucyna Wejknis. – Zdarza się, że pacjenci wracają po konsultacji i mają przepisane leki, których nie mogą brać z innymi przyjmowanymi na stałe. Z reguły potrzebuję od specjalisty odpowiedzi na konkretne pytanie, potwierdzenia moich wątpliwości. Wydaje mi się, że w większości przypadków lekarz rodzinny jest w stanie poradzić sobie sam.

– Ostatnio miałam taki przypadek. Wysłałam dziecko do laryngologa i słuch po nim zaginął. Laryngolog polecił rodzicom udać się do hematologa. Do mnie po konsultacji nie wrócili, myślałam więc, że wszystko jest w porządku. Potem przez przypadek podczas wizyty u innego pacjenta z tej samej wsi zobaczyłam to dziecko na podwórku i zaniepokoił mnie jego stan. Jakieś wyniki nie dotarły, gdzieś się nie dostali, sprawa utknęła. Skierowałam dziecko na dalsze badania, potwierdziły nowotwór, obecnie w fazie remisji – opowiada Zofia Hasik. – To, czy dostaniemy informację zwrotną, zależy od pacjenta. A pacjentowi zdarza się kartkę zgubić, nie pamiętać, że trzeba przynieść. To naprawdę szczęście w nieszczęściu, że spotkałam wtedy to dziecko – zaznacza.

– System ochrony zdrowia opiera się na POZ, a z POZ w takich warunkach już nic więcej się nie wyciśnie. Jedynie u lekarza rodzinnego pacjent może uzyskać pomoc bez czekania w kolejce – mówi Marek Twardowski.

– Lekarz rodzinny już w tej chwili koordynuje opiekę nad pacjentem. Jesteśmy za propozycjami i planami ministerstwa co do rozszerzenia i wzmocnienia działań w zakresie opieki koordynowanej – mówi dr Tomiak.

– Myślę, że już w tej chwili bardzo dużo od nas zależy. To w naszej gestii leży to, jak pokierujemy pacjentem, ale nie mamy z kolei wpływu na to, co się z nim dalej dzieje, w jakim tempie zostanie zdiagnozowany, nie mamy wpływu na terminy wizyt u specjalistów. W tym nasza rola jako przewodnika pacjenta jest nie do końca doprecyzowana. I tu kluczowy jest przepływ informacji, co wiąże się na pewno z przyspieszeniem procesu informatyzacji, konieczne jest też dookreślenie zasad współpracy ze specjalistami w celu uniknięcia wzajemnych napięć – mam na myśli standaryzację wytycznych przy prowadzeniu konkretnych przypadków – mówi Elżbieta Tomiak.

– Zdarzają się sytuacje, w których to pacjent żąda skierowania, bo pomoc lekarza rodzinnego nie wydaje mu się wystarczająca. Gdybyśmy mieli większy autorytet, takie sytuacje w ogóle nie miałyby miejsca. Niektórzy lekarze muszą się godzić, obawiają się, że pacjent wypisze się z praktyki. Mnie też się zdarza, że ulegam, bo brak mi argumentów, że daną sprawę możemy załatwić na miejscu – mówi Lucyna Wejknis. – Mam nieodparte wrażenie, że pozycja lekarza rodzinnego mimo naszego ogromnego zaangażowania w pracę w porównaniu do innych specjalności jest bardzo słaba – mówi.

Brak zastępcy i następcy

– Wizerunek lekarza rodzinnego był przez wiele lat nieciekawy – patrzono na nas jak na lekarzy od niczego, na niczym się dokładnie nieznających, ale z biegiem lat nasza pozycja naprawdę bardzo się umocniła. Pełnimy kluczową rolę w systemie opieki zdrowotnej, wielu lekarzy jest także menedżerami swoich praktyk – mówi Elżbieta Tomiak.

Specjalizacja z medycyny rodzinnej nie jest jednak popularna. Każdego roku niewykorzystana zostaje większość miejsc na rezydentury, a przecież to bardzo ciekawa i satysfakcjonująca praca, jeśli się jej bliżej przyjrzeć. – Warunki finansowe nie są aż tak złe, żeby nie była to atrakcyjna perspektywa zawodowa dla młodych lekarzy – przekonuje dr Tomiak. – Studenci medycyny już w połowie studiów wiedzą, że wyjadą pracować za granicę. Gdy ja kończyłam studia, musiałam odpracować trzy lata w województwie, które fundowało moje stypendium. Ale oprócz pracy w szpitalu dostałam mieszkanie, gotowy start. Teraz ogłoszeń o pracy dla lekarzy jest mnóstwo, ale zgłoszeń jest bardzo mało – mówi dr Hasik.

– W kilku praktykach rodzinnych w województwie lubuskim cały czas są perturbacje. Nie można znaleźć zastępców ani następców – mówi dr Twardowski.

W przyszłym roku środków na POZ będzie o 474 mln więcej przy 4 mld zł wzrostu w całym systemie. Oznacza to, że wydatki na POZ będą stanowić ok. 13 proc. budżetu ochrony zdrowia. Powinno to być 20 proc., tak jest na świecie.

– Samo dofinansowanie nie rozwiąże problemów – mówi Marek Twardowski. – Nowa ustawa, jeżeli powstanie, musi być wprowadzana stopniowo, żadna rewolucja nie może wchodzić w grę, zajmie to lata, a czas ucieka.

Do góry