Zacznij od małego, dobrze zaprojektowanego badania

Wywiad z prof. Piotrem Ponikowskim

Wielka Interna

 Z problemem niewydolności serca lekarz (nie tylko kardiolog!) ma do czynienia na co dzień i będzie się z nim stykał coraz częściej. Paradoksalnie wzrost liczby przypadków niewydolności serca jest ceną, jaką płacimy za postęp medycyny. Społeczeństwo się starzeje i pacjenci z najczęstszymi chorobami, które prowadzą do niewydolności serca, żyją coraz dłużej. Przeżywają ostrą fazę zawału serca, wchodzą w fazę przewlekłej choroby wieńcowej i dzięki powszechnie wykonywanym zabiegom rewaskularyzacji uszkodzenie serca nie kończy się zgonem. W związku z tym przybywa chorych z niewydolnością serca pochodzenia niedokrwiennego.
Drugą grupę stanowią pacjenci z nadciśnieniem tętniczym, którzy w następstwie naturalnego przebiegu choroby rozwijają niewydolność serca. To wszystko składa się na obraz tej częstej, trudnej do diagnostyki, przebiegającej pod różnymi postaciami choroby.
Jest ona jedną z najczęstszych przyczyn hospitalizacji, dlatego leczenie nie może należeć tylko do specjalistów. Owszem, specjalista jest potrzebny na pewnym etapie choroby, ale nie możemy zapominać, że sukces leczenia niewydolności serca to przede wszystkim sukces interny. W Polsce 80 proc. hospitalizacji z powodu dekompensacji niewydolności serca należy do oddziałów internistycznych. Rozpoznawanie i leczenie nie jest i nigdy nie będzie ze względu na liczbę chorych zarezerwowane tylko dla kardiologów. Dlatego tak ważne jest, by taki podręcznik jak Wielka Interna o zagadnieniu niewydolności serca dokładnie opowiadał.

 

O trudnej drodze, uporze i pasji enologicznej rozmawiamy z prof. Piotrem Ponikowskim, kierownikiem Kliniki Kardiologii 4. Wojskowego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu 

MT: Pana droga zawodowa była dość skomplikowana. 
PROF. PIOTR PONIKOWSKI: Rzeczywiście. W przeciwieństwie do większości kolegów, którzy wyszli z dobrych klinik, byli pupilami profesorów, a potem rozpoczęli tam pracę, by z czasem awansować i zostać ich kierownikami, moja droga w kardiologii była trudna i niepewna. Choć na medycynę dostałem się bez trudu, pierwszy rok okazał się nie lada wyzwaniem. Byłem absolwentem XIV LO we Wrocławiu, które do tej pory jest jednym z najlepszych w Polsce. W klasie o profilu matematycznym koncentrowaliśmy się na wygrywaniu olimpiad. Postanowiłem, że jeśli dostanę się do międzynarodowej olimpiady matematycznej, pójdę na matematykę. Ale się nie dostałem. Alternatywą była medycyna, choć nie marzyłem, by zostać lekarzem. Matematyka to była intelektualna przygoda, a medycyna polegała na zapamiętywaniu. Pierwszy rok ukończyłem więc z dużym problemem. Na szczęście kolejne okazały się łatwiejsze i szybko znalazłem sobie obszar, który mnie zainteresował. Zaangażowałem się w prace koła internistycznego pod kierunkiem mojej pierwszej nauczycielki, prof. Haliny Hańczyc, która była gastroenterologiem. Naturalną konsekwencją było podjęcie pracy w dużym rejonowym oddziale internistyczno-gastroenterologicznym, gdzie zrobiłem doktorat. Ale cały czas miałem poczucie niespełnienia. 

MT: I wtedy postanowił pan wyjechać? 
P.P.: Mieliśmy dużo przypadków kardiologicznych i ta dziedzina coraz bardziej mnie fascynowała. Chciałem zobaczyć, jak wygląda prawdziwa kardiologia. Wybrałem jeden z najlepszych ośrodków w Europie, w szpitalu Karolinska w Sztokholmie, którego ówczesnym szefem był Lars Ryden, późniejszy prezydent ESC. Podczas pięciomiesięcznego stażu zrozumiałem, jak wielka nas dzieli przepaść. Wszystko było inne: aparatura, możliwości diagnostyki i leczenia, podejście do pacjenta. To był ośrodek z ogromnymi tradycjami: tam wszczepiono pierwszy rozrusznik serca, wykonywano zabiegi wieńcowe, wszczepiono pierwszy stent. Robiono zabiegi, o których nawet nie słyszeliśmy. Szczególnie dla mnie, młodego lekarza z Wrocławia, który z wyposażenia sal intensywnego nadzoru widział tylko kardiomonitory, to było jak science fiction. To był zupełnie inny wymiar kardiologii. 

MT: Potem wrócił pan do Wrocławia...
P.P.: I od razu postanowiłem wyjechać ponownie. Dostałem prestiżowe stypendium Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego. Pieniądze miały wystarczyć na roczny pobyt w wybranym ośrodku kardiologicznym. Ale ponieważ nauczeni byliśmy żyć w gorszym standardzie niż teraz, można było pomyśleć o wyjeździe znacznie dłuższym. Zdecydowałem się na Royal Brompton Hospital w Londynie, ośrodek, w którym pracowali najlepsi kardiolodzy i kardiochirurdzy w Europie. Moim bezpośrednim opiekunem był prof. Philip Poole-Wilson, ówczesny prezydent ESC, który zajmował się niewydolnością serca. Zebrał grupę ludzi. Mieliśmy po trzydzieści parę lat i choć konkurencja była duża, szybko się zaprzyjaźniliśmy. Tak jest do dzisiaj, choć jesteśmy panami w średnim wieku i zostaliśmy szefami dużych ośrodków kardiologicznych. Wtedy poznałem Andrew Coatsa, młodego konsultanta kardiologa, który wprowadził mnie w kardiologię kliniczną i prowadzenie badań naukowych, Jane Sommerfield, która zajmowała się wadami serca u młodych dorosłych, Ulricha Sigwarta, wynalazcę stentu, oraz Derka Gibbsona, dla którego nie było tajemnic w dziedzinie echokardiografii. I w nich zawsze znajdowałem wsparcie. Choć zakres mojej odpowiedzialności był ograniczony do podstawowych kontaktów z pacjentami, nauczyłem się tam praktycznej kardiologii i metodologii badań, co umożliwiło mi rozpoczęcie pracy naukowej. To była też dobra szkoła życia, nie tylko medycznego. Pamiętam, jak zaraz po przyjeździe poszedłem do prof. Philipa Poole-Wilsona, już wtedy ikony kardiologii europejskiej, z prośbą o przydzielenie projektu badawczego. Otrzymałem niewielkie zadanie, które obejmowało 12 pacjentów. Pomyślałem, że to śmieszne. Przyjechałem do wiodącego w Europie ośrodka i miałem znacznie większe ambicje. Chciałem zajmować się arytmiami w niewydolności serca - powiedziałem, a wtedy profesor wytłumaczył mi, że to wymagałoby sztabu ludzi, kilku milionów funtów i wielu lat pracy. Byłem rozczarowany, ale po pewnym czasie zrozumiałem jego odpowiedź. I dziś sam mówię młodym lekarzom: Musisz zacząć od małego, dobrze zaprojektowanego badania. W tamtym czasie wydarzyło się też coś, z czego dziś jestem najbardziej dumny. Patrząc wstecz, może nie było to wielkie osiągnięcie, ale dla młodego chłopaka z Wrocławia miało to ogromne znaczenie. Wszyscy wtedy pasjonowaliśmy się publikacjami, a szczytem marzeń była możliwość prezentacji pracy na sesji Young Investigator Competition, podczas American Heart Association albo na American Congress of Cardiology. Z nadesłanych prac komisja wybierała sześć najlepszych, a laureaci mogli się zaprezentować. Wysłałem swoją pracę poświęconą roli chemoreceptorów u chorych z niewydolnością serca i zdobyłem drugie miejsce. Był jeszcze jeden bardzo ważny aspekt tej wygranej. Od tamtego czasu prof. Philip Poole-Wilson zaczął mi poświęcać więcej czasu. Tłumaczył, jak przygotowywać prezentacje, jak mówić o badaniach w atrakcyjny sposób i jak rzetelnie uprawiać naukę. To była cenna lekcja, którą do dziś mam w pamięci. 

MT: Jakie były pana doświadczenia po powrocie do kraju? 
P.P.: Niestety, okazało się, że trudno jest kontynuować to, czego nauczyłem się w Londynie. W AM nie było już dla mnie miejsca i jako młody lekarz nie mogłem znaleźć pracy na żadnym oddziale kardiologicznym. Zgłosiłem się do Poradni Kardiologii Prewencyjnej Obwodu Lecznictwa Kolejowego, gdzie szukali lekarza w trakcie specjalizacji z kardiologii. Pracowałem tam przez pewien czas, mając kontakt z Londynem i zastanawiając się, czy w moim życiu nadarzy się jeszcze szansa na pracę, o której marzyłem. Niespodziewanie otrzymałem propozycję od prof. Waldemara Banasiaka, który jeszcze jako młody docent objął w szpitalu wojskowym klinikę chorób wewnętrznych. Długo się nie zastanawiałem i w połowie 1997 roku, tuż przed wielką powodzią wrocławską, rozpocząłem pracę. I tak zacząłem wraz z Waldkiem krok po kroku realizować wizję rozwoju kardiologii, najpierw jako lekarz, a potem już jako jego zastępca, a w końcu kierownik kliniki. Myślę, że teraz z perspektywy już 15 lat współpracy mogę powiedzieć, że razem udało się nam stworzyć bardzo dobry zespół realizujący na co dzień wizję współczesnej kardiologii. 

MT: Prof. Rynkiewicz powiedział o panu: „Dzięki prof. Ponikowskiemu Polska staje się powoli jednym z liderów badań klinicznych w niewydolności serca”. Pana wysoki sumaryczny IF i 40 publikacji rocznie wzbudza podziw i jest zaskakujące. 
P.P.: To bardzo miłe słowa ze strony prof. Rynkiewicza. Publikacje naukowe są wynikiem międzynarodowej współpracy z ludźmi, których poznałem w wielkiej Brytanii, oraz wieloma osobami, z którymi nawiązałem bliższe relacje naukowe, gdy przewodniczyłem Asocjacji Niewydolności Serca ESC. Proszę też pamiętać, że realizuję liczne programy badawcze, koordynuję projekty naukowe. Publikacje są tego naturalną konsekwencją. To oczywiście wymaga ciężkiej pracy, a ja właściwie cały czas pracuję. Moja żona mówi, że nie umiem wypoczywać. Mam oczywiście kilka pasji. Teraz jestem chyba obsesyjnie związany z bieganiem. W tym roku chciałem przebiec maraton wrocławski. Niestety ukończyłem go na 34 km z powodu potwornego bólu nóg. Już teraz wiem, że byłem źle przygotowany, przyszły rok będzie lepszy. Co jeszcze? Pasją są wina. Mam kilkaset butelek wina w domu i od kilku lat czytam na ten temat. Moja żona nawet złośliwie mówi, że jest to jedyna rzecz, o której czytam, oprócz kardiologii. To są moje małe przyjemności. Ale najczęściej, gdy wracam do domu, od razu oddaję się pracy. Zdarza się, że w nocy wysyłam artykuł z prośbą o komentarz i już o 5 rano mam odpowiedź. To mnie trochę niepokoi i mam wyrzuty sumienia, że są ludzie, którzy jeszcze ciężej i bardziej efektywnie ode mnie pracują. A przecież w kardiologii jeszcze jest tyle do zrobienia. W Ośrodku Chorób Serca w Szpitalu Wojskowym we Wrocławiu chcemy wprowadzić program wspomagania lewej komory i razem z prof. Ewą Jankowską pracujemy nad potwierdzeniem związku między niedoborem żelaza a rokowaniem u chorych z niewydolnością serca.

MT: To jest pana marzenie naukowe? 
P.P.: Oczywiście, choć największym jest publikacja w „Cell”. Mam na swoim koncie około 300 artykułów w recenzowanych czasopismach, w tym cztery w „NEJM”. Ale tam duże, dobrze zaprojektowane badanie kliniczne jest stosunkowo łatwo opublikować. Natomiast „Cell”, który ma nieco mniejszy IF niż „NEJM”, jest pismem, które publikuje prace opisujące całą koncepcję naukową: od badań podstawowych po ich kliniczną aplikację. Myślę, że publikacja w „Cell” byłaby ukoronowaniem mojej kariery naukowej.
 

Rozmawiała Olga Tymanowska

 
Do góry