Analiza

Powiedz, jak reagujesz na zagrożenie, a dowiesz się, kim jesteś

O reakcjach na zagrożenie i wizji przyszłości z Pawłem Droździakiem, psychologiem, rozmawia Ewa Biernacka

Small pawel drozdziak opt

Paweł Droździak

MT: Zagrożenie pojawiało się stopniowo. Najpierw jako odległy problem chiński, potem promieniujące szerzej. Wciąż niekonkretne. Dopiero pierwsze opisy objawów, dróg szerzenia się zakażenia, oceny śmiertelności i widok koparek na budowie szpitali w Wuhanie urealniały je, ale wciąż jako zjawisko odległe. Dziennikarze i eksperci skupiali się na genezie zjawiska, ostrzeżeniach dotyczących przekraczania przez patogeny granic międzygatunkowych. Żadnych uwag praktycznych. Pojawiała się jedynie uwaga, że od dawna naukowcy ostrzegali… To chyba prawidłowe podejście poznawcze – obserwacja?

PAWEŁ DROŹDZIAK: Mamy do czynienia z procesem nieliniowym, czyli takim, gdy jego koniec wydaje się zupełnie niewspółmierny do tego, co widać na początku. Gdy mamy coś, co wygląda zupełnie niegroźnie i narasta w niejednostajnym tempie. Reakcje na tego typu wydarzenia są bardzo zróżnicowane: kiedy jedni zaczynają już wpadać w panikę, inni jeszcze nie widzą zagrożenia, a zmiana reakcji jest nagła, ponieważ nagłe jest narastanie procesu. My jesteśmy ewolucyjnie, spostrzeżeniowo nieprzystosowani do takich procesów. Dla naszego systemu uruchamiania lęku jest raczej tak, że albo coś jest, albo czegoś nie ma. W przyrodzie większość zagrożeń ma charakter konkretny. Stąd cała masa ludzi, którzy jeszcze na dzień przed wybuchem paniki próbowali zachowywać się normalnie. Wyjechali np. dosłownie w ostatniej chwili na planowane wcześniej urlopy, uznając, że nie ma sensu poddawać się panice. I chwilę później znaleźli się w pułapce. Przy procesie nieliniowym często tak jest, że nie wyobrażamy sobie dalszego ciągu w takiej formie, w jakiej on nadchodzi.

MT: Gdy zagrożenie dotarło do Europy, zareagowano różnie – wytworzyły się w związku z tym scenariusze: chiński (zwycięskie zatrzymanie zarazy dzięki ekstremalnym środkom dyscypliny społecznej/reżimu medycznego) i włoski (puszczenie sytuacji na żywioł i piętrzące się trumny, niemal jak w średniowieczu wszechogarniająca groza zarazy unosząca się nad miasteczkami), brytyjski zbliżony, ale jeszcze bez ewidentnych konsekwencji, polski (nie wiedzieć czemu łagodny, groza dotyczy głównie potencjalnych skutków nędzy polskich szpitali w zetknięciu z przekraczającymi ich możliwości zadaniami walki z zarazą vs. codzienne funkcjonowanie np. onkologii, złe już bez zarazy). Jak te różne scenariusze współgrają z postawami indywidualnymi na etapie realnego zagrożenia?

P.D.: To bardzo interesujące, bo wydaje się, że sposoby radzenia sobie z epidemią ujawniły głębokie różnice w niektórych fundamentalnych elementach kultury różnych krajów. Przede wszystkim w podejściu do kwestii granicy, odgraniczenia, kategoryzacji pewnych elementów. Druga ujawniona wyraźnie kwestia to rozumienie władzy państwa i tego, czym ona jest. Także podejście do dystansu społecznego i otwartości. Z jednej strony mamy kraje i społeczeństwa dość konserwatywne, głównie we wschodniej Europie, które bardzo szybko się odizolowały, zamknęły granice i zaczęto tam mówić o konieczności odizolowania ludzi w domach. Izolacja, kwarantanna, oddzielenie, zamknięcie to były pierwsze środki zaradcze, które przyszły tam do głowy. Z drugiej strony mamy kraje bardziej postępowe, otwarte, gdzie nawet do tej pory rządy i społeczeństwa nie mogą sobie wyobrazić takich rozwiązań. Zamknięcie, odizolowanie, kategoryzowanie pewnych przestrzeni jako skażonych, a innych jako czystych, uniemożliwienie ludziom poruszania się są tam nie do pomyślenia i te kraje polegają mocno na technicznych rozwiązaniach w rodzaju masowych testów albo postanawiają w ogóle zaprzeczać zagrożeniu, sugerując, że w samej przyrodzie zawarta jest możliwość nieskończonej otwartości. Że przyroda otwartość premiuje, a zamknięcie jest nienaturalne. Można przyjąć, że postawy życiowe i polityczne – konserwatywna i liberalna – są w pewien sposób uniwersalne, zawsze w historii i pod każdą szerokością geograficzną można wyróżnić ludzi, których w określonym kontekście nazwalibyśmy liberałami, a innych konserwatystami. I co ciekawe, jest wiele badań, które sugerują, że te postawy są w dużej mierze wrodzone. Otwartość na doświadczenie i sumienność to są te cechy, które się przyczyniają do tych postaw w dużym stopniu. Liberalni ludzie dość często są otwarci na doświadczenie i niespecjalnie sumienni, natomiast konserwatyści odwrotnie – sumienni i niechętni nowym doświadczeniom. Wydaje się, że te cechy są w znacznym stopniu wrodzone.

Nasza struktura poznawcza w dużym stopniu oparta jest na podstawie biologicznej. Weźmy stosunek do czegoś takiego jak obcość. W dyskusjach na temat ksenofobii i konserwatyzmu często mówi się o strachu. Że jakaś grupa boi się innej, bo boi się obcości. Ale jeśli zaczynamy analizować język, jakim skrajni konserwatyści mówią o grupach obcych, zauważamy, że użyte określenia nie mówią o strachu, tylko o odrazie.

Być może skrajni konserwatyści mówią o skażeniu, brudzie, chorobach, którymi są dotknięci „obcy”, ponieważ w ich strukturze biologicznej ten instynkt unikania zakażenia działa silniej niż u pozostałych osób. I to się wiąże też na przykład z dążeniem do powtarzalności doświadczeń, do tworzenia ścisłych stałych kategorii i z niechęcią do eksperymentów. Jest to niezwykle ciekawe w kontekście reakcji społecznych na epidemię, bo wówczas, jak się okazuje, społeczeństwo automatycznie zaczyna udzielać większego poparcia konserwatystom. Polski rząd bardzo na epidemii zyskuje, ponieważ od zawsze kojarzy się raczej z izolacją, wzmacnianiem odrębności i granic, czyli z tym, co na poziomie biologicznym za każdym razem chroniło różne populacje przed zakażeniami. Z kolei te społeczeństwa, które budowano w oparciu o ideę otwartości, bardzo niechętnie zaczynają myśleć o jakimkolwiek wyodrębnieniu się czy zakazie kontaktów. Raczej zmierzają do tego, by bazować na technologii albo wręcz mówią, że najlepiej „dać się przeniknąć”.

Jest to też związane z rolą władzy w społeczeństwie. W Chinach było jasne, że władza ma legitymację, żeby zakazać wychodzenia z domów. Ale to samo we Włoszech nie byłoby już tak oczywiste.

No i wiemy też, że dystans społeczny i ekspresja emocji ma znaczenie. Azjaci zawsze byli bardziej powściągliwi, Włosi ekspresyjni. To samo z maseczkami. W Azji wyrażanie emocji twarzą tradycyjnie nie jest zbyt dobrze widziane. Wyraża się je przez kontekst sytuacyjny, niejako same się rozumieją, ewentualnie przekazuje się je samymi tylko oczami. W ostatnich latach to się bardzo zmieniło, ale łatwiej im zasłonić dolną część twarzy, ponieważ ona tradycyjnie nie ma aż tak ważnej społecznej funkcji. We Włoszech ktoś, kto odmawia dotknięcia, jest instynktownie odbierany jako fałszywy, niechętny. Podobnie z zasłanianiem twarzy.

MT: Poczucie bezpieczeństwa kontra zagrożenie (komunikat podający liczbę zgonów podczas ostatniej doby), subordynacja i przymusowa bezczynność kontra „mam farta i nic mi nie będzie”, postawienie zdrowia na czele priorytetów życiowych, stosunek do autorytetów, sytuacja przedłużającej się niepewności (część danych nadal niewiadoma), zagrożenie jutra. Jak można scharakteryzować te sfery? Nic już nie będzie po doświadczeniu COVID-19 takie samo? To może być przełomem światopoglądowym – spowodować odwrót od konsumpcjonizmu i dążenia do szczęścia?

P.D.: W badaniach na zwierzętach mamy test otwartego pola – badamy, co zrobi zwierzę w sytuacji, kiedy ma przed sobą pole, na którym „nie ma nic”. Co własnego wówczas ujawni? Trochę podobna jest sytuacja, kiedy człowiek styka się z niepewnością, nie wie, z czym ma do czynienia. Na przykład widzi kolorową plamę, która nie wiadomo co przedstawia. To jest doskonała okazja do ujawnienia własnych fantazji. I ta sytuacja trochę taka jest. Zdarzyło się coś, co zwraca uwagę, ale nie bardzo wiadomo, czym się stanie, nie wiadomo, jak się potoczą wydarzenia, więc wszyscy zaczynają uruchamiać fantazje. Ujawniają obsesje. Jedni obalają kapitalizm, drudzy komunizm, trzeci religię, jeszcze inni zaganiają do modlitwy i duchowości. Każda grupa widzi w tej sytuacji jakieś potwierdzenie swoich wcześniejszych wyobrażeń. Tymczasem wirus robi swoje. Z biologicznego punktu widzenia w świecie przyrody nie ma czegoś prostszego niż wirus. On jest, jeśli można tak powiedzieć, tak głupi, że wymyka się wszelkim próbom nadania mu sensu. I podobnie jest z tą sytuacją. Cokolwiek się pojawi, raczej nie potwierdzi niczego z naszych wyobrażeń o świecie, natomiast wiele naszych wyobrażeń ujawni.

MT: Jak ta sytuacja bycia na pierwszym froncie walki, bez wystarczających środków ochrony, wpływa na lekarzy, którzy mają czasem do podjęcia decyzje etyczne: kogo podłączyć do respiratora? Jak ich heroiczna postawa wpływa na zaufanie pacjentów?

P.D.: Myślę, że częściej niż chcemy przyznać publicznie, pewne decyzje podejmowane przez lekarzy muszą dotykać sfer skrajnych. Czegoś, z czym normalny człowiek się nie styka. Rok przed epidemią na świecie bardzo popularny stał się model dylematu etycznego oparty na rysunku torów kolejowych i zwrotnicy. Na jednym torze ktoś leży i na drugim ktoś leży, a pytany musi podjąć decyzję, przestawiając zwrotnicę. Kogo pociąg ma przejechać? Kogo uratować? Te dylematy pojawiały się w tysiącach wersji. A co, jeśli z jednej strony dziecko, z drugiej stary człowiek? A co, jeśli tu jedna osoba, a tam dwie? A co, jeśli tu człowiek, a tam milion zwierząt? Tym, co najbardziej było niepokojące, okazała się nasza bezradność. Chcemy być „w porządku”, ale cokolwiek by się zrobiło, nie dawało się osiągnąć poczucia bycia całkowicie „w porządku”, bo każda z decyzji oznaczała, że trzeba coś poświęcić. Człowiek inwestował więc mnóstwo energii w racjonalizowanie swojego wyboru, ale im mocniej racjonalizował, tym bardziej się czuł zaniepokojony, bo to nie pomagało. Myślę, że istnieje coś takiego jak etyka czasu dostatku, która po prostu jest etyką „fajności”, i jest coś takiego jak realność czasu kryzysu, kiedy się okazuje, że „fajność” nie wystarcza, bo nie można być dla wszystkich dobrym. Nie ma tylu ochraniaczy, nie ma tylu aparatów, kilka osób woła i trzeba wybrać, do kogo pierwszego się podejdzie i tak dalej. Wówczas decyzje są podejmowane tak, jak były podejmowane przez całe wieki w grupach, które doświadczały wojna, głód czy inne tego rodzaju kryzysy. Prawdopodobnie są to takie decyzje, których efekty dają większe szanse przetrwania grupie jako całości, mimo że są bolesne dla jednostek. Z punktu widzenia etyki czasu prosperity, naszych wyobrażeń o tym, że jesteśmy miłymi i życzliwymi, kulturalnymi ludźmi, te decyzje są niewyobrażalne, ale nasza historia jako gatunku zna takie sytuacje, kiedy tak właśnie decydowano. Dlatego nasi przodkowie dochowali się potomstwa i dlatego w ogóle istniejemy. Podejrzewam, że będzie to działać na zasadzie wyparcia, to znaczy „cokolwiek zdecydowano w czasach tego kryzysu, pozostaje w czasach tego kryzysu”. A kiedy już kryzys się skończy, będziemy się starali o nim zapomnieć i to się nam będzie udawać. Może tylko ludzie zmuszeni się z tym wszystkim zetknąć będą nieco zirytowani, rozdrażnieni albo będą z pewnym politowaniem podchodzić do młodych, którzy się później pojawią i znów, w następnych czasach prosperity, będą tworzyć swoją nową etykę „fajności”, sytego i bezpiecznego społeczeństwa, znów nieznającego takich wyborów.

MT: Jak okres kwarantanny, bycia razem w obliczu zagrożenia, przymusowej współpracy zweryfikuje związki – rodzinne, przyjacielskie, zawodowe?

P.D.: Każda wspólna izolacja uruchamia proces grupowy, w którym prędzej czy później ujawnia się wszystko, co ukryte. Na szczęście na razie działają internet, telewizja i telefony, więc ludzie mogą tworzyć prywatne światy, nawet siedząc obok siebie, izolowani we własnej bańce informacyjnej. Ale te konflikty, niemożliwe do przenegocjowania różnice itp., prędzej czy później i tak dadzą o sobie znać. Już wiemy, że w Chinach po izolacji nastąpił wzrost liczby rozwodów. Pojawił się też problem przemocy domowej w takim stopniu, że chińskie władze, dotychczas zupełnie obojętne wobec tego tematu, nagle wprowadziły bardzo ostre rozwiązania, z możliwością eksmisji sprawcy przed wyrokiem w trybie 24-godzinnym włącznie. Biorąc pod uwagę, że wcześniej tego problemu tam oficjalnie nie było, widzimy, jak bardzo musiało to się stać istotne, że posunięto się aż do takich rozwiązań. Na pewno pojawi się mnóstwo konfliktów o podział obowiązków, będzie widoczne, kto ile w domu robi i zaczną się zarzuty. Rodziny bardzo często, nie mogąc czegoś przenegocjować, radzą sobie za pomocą fizycznego dystansu, ucieczki w pasje, życie towarzyskie na zewnątrz itd. Kiedy to niemożliwe, spory się ujawnią. Ale oczywiście jest to też szansa, żeby na powrót odkryć własną rodzinę, zauważyć dzieci, nawiązać z nimi trochę głębsze więzi. Bo wreszcie jest pretekst, żeby pobyć razem. Taka okazja się nieprędko powtórzy. Być może dzieci i tak staną się wielkimi wygranymi tej epidemii, bo po raz pierwszy wreszcie będą miały rodziców koło siebie i zobaczą rodzinę razem. Być może odkryjemy wkrótce, że jakimś cudownym sposobem nagle znikła epidemia dziecięcych depresji, ADHD, zaburzeń zachowania i innych plag dzisiejszej epoki.

MT: Jakie mogą być skutki odległe – czy to, co nas nie zabije, to nas wzmocni? Czy pozostaną lęki?

P.D.: Wiadomo, co się dzieje po większości kataklizmów, np. w USA po trzęsieniach ziemi i huraganach zawsze są wzrosty konsumpcji, budownictwo rośnie, udziela się wielu kredytów. To samo było po II wojnie światowej – świat Zachodu wystartował do odbudowy i bardzo szybko do konsumpcji. Prawdopodobnie tak też i teraz będzie, jeśli kryzys zostanie naprawdę zażegnany. Stawiałbym na to, że kiedy się to skończy, ludzie ruszą do galerii handlowych i biur podróży ze zdwojoną siłą, zadłużając się na potęgę. No i do pracy, żeby jak najszybciej odrobić straty. W to, że nagle nawrócą się na globalną wiarę w kombinację ekologizmu i hatha jogi, raczej bym nie wierzył.

Do góry