ŚWIĄTECZNA DARMOWA DOSTAWA od 20 grudnia do 8 stycznia! Zamówienia złożone w tym okresie wyślemy od 2 stycznia 2025. Sprawdź >
Jak samorząd lekarski przekształcił się w zespół kryzysowy
W sztabie szczebla centralnego jego przedstawicieli nie chciano
O wyzwaniach dla samorządu lekarskiego w czasach epidemii oraz trudnej współpracy z rządzącymi z prof. dr. hab. med. Andrzejem Matyją, prezesem Naczelnej Rady Lekarskiej, w najnowszym majowym wydaniu „Medical Tribune” rozmawia Ewa Szarkowska.
MT: Samorząd lekarski krytycznie ocenił przyjętą strategię walki z koronawirusem. Dlaczego?
Prof. Andrzej Matyja: Nie oceniliśmy, że została przyjęta wadliwa strategia. My tylko mówimy, że działania władz publicznych są nieadekwatne do sytuacji, często spóźnione i niewystarczające, bo polegają głównie na gaszeniu pożaru, a ten wybucha codziennie. Według nas władze powinny przede wszystkim prowadzić do sytuacji, żeby te pożary nie wybuchały. Trzeba wyprzedzać pewne zdarzenia, czerpać wiedzę i doświadczenia z krajów, gdzie epidemia zaatakowała dwa tygodnie czy miesiąc wcześniej. Oczywiście podejmuje się wiele działań, ale według nas są one niewystarczające. A przede wszystkim, i to muszę powiedzieć jasno, władze publiczne wręcz nie chcą skorzystać z opinii środowiska lekarskiego.
MT: Co pan konkretnie ma na myśli?
A.M.: Wszystkie kraje walczące z epidemią wsłuchują się w głosy środowiska lekarskiego i działają zgodnie z zaleceniami profesjonalistów medycznych. Zwróciłem się więc oficjalnie do premiera z propozycją, by w tej trudnej sytuacji powołać do zespołów kryzysowych na szczeblu centralnym i wojewódzkim przedstawicieli samorządu lekarskiego.
Bardzo trudno czasami określić potrzeby i sposoby walki z koronawirusem z perspektywy ulicy Miodowej w Warszawie, a my, pracując na pierwszej linii frontu, mamy, jak sądzimy, cenne obserwacje i propozycje. Niestety, otrzymaliśmy odpowiedź, że nie ma potrzeby włączania nas do prac zespołów kryzysowych szczebla centralnego i wojewódzkiego.
Jesteśmy tą odmową rozczarowani. To oczywiste, że wydaje się pewne decyzje, które są koniecznością, bo w stanie wojny żołnierze powinni podporządkować się dowódcy, tyle że dowódca musi wsłuchiwać się w to, co się dzieje na froncie. Dowódca zasiada w bunkrze, jakim jest ministerstwo, i mogą do niego docierać niepełne bądź nie do końca sprawdzone informacje. Dlatego apelowaliśmy i nadal apelujemy, aby włączyć nas do zespołów kryzysowych, abyśmy mogli przekazywać informacje bezpośrednio z frontu.
MT: Jak pan skomentuje zaskakująco duży odsetek zakażonych pracowników ochrony zdrowia i towarzyszące temu twierdzenie, że to oni są rozsadnikami epidemii?
A.M. Podczas jednej z ważniejszych bitew II wojny światowej wysyłano na pierwszą linię frontu trzech żołnierzy: jednemu dawano karabin, drugiemu amunicję, a trzeci otrzymywał jedno i drugie, gdy tych dwóch pierwszych zginęło. Teraz sytuacja jest podobna. Wysłano nas na pierwszą linię frontu bez zabezpieczenia. Środki ochrony osobistej to nie przywilej ani luksus. To bezpieczeństwo naszych pacjentów i całego społeczeństwa. Kiedy więc usłyszałem z ust wiceministra zdrowia, że to pracownicy medyczni są winni transmisji zakażenia, bo nie przestrzegają procedur, przeżyłem szok. Gdyby to powiedział urzędnik państwowy niebędący lekarzem, można byłoby założyć, że nie zna faktów. Ale ten zarzut padł z ust lekarza, który złożył przysięgę Hipokratesa i powinien kierować się Kodeksem Etyki Lekarskiej, więc zrobiło mi się przede wszystkim bardzo przykro.
Wywiad, którego fragment cytujemy, ukaże się w majowym wydaniu „Medical Tribune”.