Powitanie

Tylko nie na SOR

Iwona Konarska

Small img 3400 kolor  opt

Iwona Konarska

Nieszczęście wisiało w powietrzu. To, co się dzieje na SOR-ach, jest kumulacją, odzwierciedleniem wszystkiego co najtrudniejsze w ochronie zdrowia. Przerzucanie nocnej opieki a to do lekarzy rodzinnych, a to do szpitali, wymuszona (niepoliczona) likwidacja łóżek szpitalnych, wirtualne lub emerytowane pielęgniarki i wreszcie całkiem słuszna konkluzja, że obywatele traktują SOR jak przyspieszoną ścieżkę do zdrowia – wszystko to spowodowało, że SOR-y przypominają źle strzeżoną twierdzę, którą wreszcie zdobył schorowany tłum.

Opowieści o warszawskich SOR-ach dołączyły do legend miejskich na miarę czarnej wołgi. Podtrzymują je nawet sami lekarze. Pewien znajomy gastrolog, telefonicznie nękany w sprawie niepokojących objawów u starszej pani, udzielił kilku cennych rad i zakończył: Tylko nie na SOR. To w ostateczności.

W historiach przekazywanych ze zgrozą trwa licytacja na czas oczekiwania. Wśród moich znajomych wygrywa na razie nestorka rodu, która z potłuczeniami miała czekać dziewiętnaście godzin. Piszę „miała”, bo sądzę jednak, że ktoś coś pokręcił.

W historiach pojawiają się jeszcze lekarze przemykający jak zjawy i ci pacjenci przywiezieni karetkami, którzy przepychani są na początek kolejki.

Nieszczęście wisiało w powietrzu. A i dziś, po serii tragicznych zdarzeń na SOR-ach, próbuje się je potraktować jak zjawiska wyizolowane. Powołać komisję, wyjaśnić i zapomnieć. Nie. To za mało. W każdym dramacie przyczyna mogła być inna – raz był to źle przeprowadzony triage, raz przekonanie, że młoda kobieta może być pijana, ale udar? Na pewno nie.

Padają wielkie słowa, a decydenci są zszokowani, że na SOR-ze ktoś mógł umrzeć. Grzmią, że trzeba to wyjaśnić i to się nie może powtórzyć.

Niestety, dopóki w SOR-y, po audycie ich systemu organizacyjnego, nie wpompujemy tylu pieniędzy, ile chcemy przeznaczyć na onkologię, dopóty będą one przypominały labirynt, prowadzący nie wiadomo dokąd.

Do góry