Dlaczego „Szczepimy, bo myślimy” nie zebrało 100 tysięcy podpisów?

Nie kij, lecz marchewka zachęci do szczepień.

Potwierdziły się obawy: społeczny projekt ustawy „Szczepimy, bo myślimy”, który zakładał wprowadzenie szczepień jako punktowanego kryterium przy rekrutacji do żłobków i przedszkoli, nie zdobył wymaganych 100 tysięcy podpisów. Nie pomogło poparcie i zaangażowanie Naczelnej Izby Lekarskiej i Porozumienia Zielonogórskiego.
– To nie jest porażka lekarzy, ponieważ nie był to projekt środowiska medycznego, ale oddolna, spontaniczna inicjatywa dwóch wrocławskich społeczników – ocenia zapytany przez podyplomie.pl dr Paweł Grzesiowski, ekspert w dziedzinie wakcynologii, adiunkt w Szkole Zdrowia Publicznego CMKP.
W jego ocenie fiasko zbiórki podpisów nie oznacza niechęci Polaków do szczepień, tylko dowodzi, że ludzie nie chcą kolejnych rozwiązań radykalnych, opresyjnych, do jakich należy penalizacja szczepień. – Okazało się, że społeczeństwo chętniej akceptuje zniesienie obowiązku szczepień niż nałożenie na uchylających się od szczepień dodatkowych kar lub ograniczeń w dostępie do instytucji opiekuńczych. To pokazuje, że każde działanie radykalne, na zasadzie kija, a nie marchewki, trudniej zdobywa zwolenników – tłumaczy dr Grzesiowski.
Jego zdaniem również wielu lekarzy nie utożsamiało się z rozwiązaniami przewidującymi tylko dodatkowe narzędzia nacisku na rodziców, oczekując rozwiązań systemowych, w tym także bodźców pozytywnych ze strony instytucji odpowiedzialnych za szczepienia na szczeblu krajowym. Dr Grzesiowski zwraca też uwagę, że Sejm nie jest odpowiednim miejscem do toczenia dyskusji o systemie szczepień. – Posłowie powinni analizować i uchwalać rozwiązania, które rekomendują specjaliści w tej dziedzinie – im mniej w medycynie demokracji i polityki, tym lepiej – dodaje ekspert.
W ocenie dr. Grzesiowskiego akcja zbierania podpisów mimo wszystko przyniosła pozytywne skutki. To była wielka ogólnopolska akcja promowania zdrowego rozsądku, i to wychodząca ze środowiska rodziców, a nie lekarzy. – Było o niej głośno i w efekcie wielu rodziców przyprowadziło dziecko na szczepienia w obawie przed tym, że nie dostanie się ono do żłobka lub przedszkola – przyznaje dr
Grzesiowski.
Tymczasem organizatorzy, którzy do tej pory nie rozumieją, jaki jest powód porażki, nie poddają się. – Zobaczymy, ile głosów nam zabrakło. Usiądziemy i zastanowimy się w szerszym gronie, co zrobić, żeby było lepiej i pewnie spróbujemy raz jeszcze – zapowiada Robert Wagner, współtwórca akcji.

ID