Codziennie przed snem „robię obchód”

Wywiad z prof. Janiną Stępińską

Wielka Interna
W tomie „Kardiologia” Wielkiej Interny jestem autorką rozdziału poświęconego ostrej niewydolności serca, czyli stanowi, który pojawia się nagle i nie jest poprzedzony wcześniejszymi objawami niewydolności serca. Nie wszyscy zgadzają się z taką definicją; powszechnie przyjęto, że terminem tym określa się również zdekompensowaną niewydolność serca. Mówię o tej definicji, bo mam przyjemność uczestniczyć w tworzeniu nowych zaleceń Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego (ESC), które dotyczą niewydolności serca i ukażą się w przyszłym roku. Toczą się dyskusje na temat definicji ostrej niewydolności serca. Część ekspertów prezentuje mój pogląd. Inni uważają, że obejmuje ona wszystkie zaostrzone stany przewlekłe w obrębie układu sercowo-naczyniowego. Dlaczego uważam, że niewydolność serca de novo powinna być odrębnym tematem? Po pierwsze, ze względu na konieczność stworzenia schematu diagnostyczno-terapeutycznego. Na razie mógłby on być oparty jedynie na porozumieniu ekspertów, na ustaleniu wspólnych kryteriów rozpoznawania i stworzenia zaleceń terapeutycznych; niestety w tej dziedzinie postęp jest niewielki. Ale jestem przekonana, że wyodrębnienie tego problemu pociągnęłoby za sobą zaplanowanie dużych, randomizowanych badań, a wtedy, również w tej dziedzinie, zalecenia oparte byłyby na wynikach badań. Consensus ekspertów we współczesnej medycynie nie wystarcza. Niewydolność serca to jedna z najczęstszych przyczyn hospitalizacji z powodów nagłych, jest to choroba źle rokująca, o wysokim wskaźniku śmiertelności. Dodatkowo, z przeprowadzonego w ramach POLKARDU, koordynowanego przeze mnie i prof. Piotra Ponikowskiego rejestru ostrej niewydolności serca w Polsce wiadomo, że śmiertelność w tej grupie chorych w naszym kraju jest wyższa niż w Europie. Nie mam wątpliwości, że ten rozdział w Wielkiej Internie jest niezmiernie istotny i na pewno będzie przydatny w praktyce zarówno lekarza specjalisty, internisty, jak i lekarza rodzinnego.

O tym, jak w kardiologii dostać się na sam szczyt, rozmawiamy z prof. Janiną Stępińską, prezesem PTK, kierownikiem Kliniki Intensywnej Terapii Kardiologicznej Instytutu Kardiologii w Aninie

MT: W październiku zostanie pani prezesem Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego, a więc będzie pani pierwszą kobietą na tym stanowisku w historii towarzystwa. To ogromny sukces, szczególnie w środowisku zdominowanym przez mężczyzn.

PROF. JANINA STĘPIŃSKA:Nigdy nie zauważałam różnicy w szansach kobiet i mężczyzn. Może to wynik wychowania: o dyskryminacji kobiet nie było mowy. Z parytetem płci zetknęłam się dopiero przy przyjęciu na studia. Widocznie nie najlepiej zdałam egzamin wstępny, bo jako dziewczyna nie dostałam się. Gdybym była chłopcem, moje punkty wystarczyłyby. Tym, którym zabrakło kilku punktów, zaproponowano pracę w szpitalu na etacie salowych, a od nowego roku akademickiego studia już bez egzaminów. Zgodziłam się. Tak bardzo chciałam związać swoją przyszłość z medycyną, że nie przeszkadzało mi sprzątanie. Swoją historię opowiedziałam zaprzyjaźnionym z naszą rodziną Januszowi Głowackiemu i Januszowi Morgensternowi, co stało się kanwą filmu „Trzeba zabić tę miłość”. Losy młodej salowej w szpitalu oparte są na mojej historii, podobnie jak niektóre wątki sercowe. Ale szerzej tego ujawniać nie mogę. Nie żałuję tamtego czasu i nigdy nie miałam kompleksów w związku z nim. Trafiłam do Wojewódzkiego Szpitala Chirurgii Urazowej Dziecięcej „OMEGA”. Moi rodzice byli przerażeni, że ich jedyne dziecko będzie jako salowa tak ciężko pracować. Ojciec, chcąc mi pomóc, zmienił tryb pracy tylko po to, by mnie zawozić do pracy. Po jakimś czasie awansowałam. Wciąż mam dokument, z którego wynika, że ze sprzątaczki przenoszą mnie na stanowisko salowej, co było awansem, bo miałam już kontakt z chorymi. Ten rok dobrze mi zrobił. Nauczyłam się zmiany opatrunków, zszywania ran, zakładania gipsu. Bywałam w ambulatorium i na bloku operacyjnym. Zobaczyłam też, co przydało mi się później, jak trudne są relacje między lekarzami, pielęgniarkami i salowymi. Były dni i obrazy, które nadal mam w pamięci. I choć jestem dość odporna, raz zrobiło mi się słabo. Przywieziono dziecko z wyłamanym fragmentem kości czaszki. Wypadło z pierwszego piętra. Odsłonięty mózg polewaliśmy eterem. I choć dziś już go nikt nie używa, pamiętam ten zapach. Musiałam wyjść z sali. To był widok dramatyczny. W takich chwilach zastanawiałam się, czy podołam.

MT: Medycyna nie była pierwszym wyborem...

J.S.:Najpierw papiery złożyłam na biologię. I pewnie tak by już zostało, gdyby nie moi rodzice, którzy zaproponowali, bym spotkała się i porozmawiała o planach na przyszłość z prof. Magdaleną Fikus, która uświadomiła mi, jaki charakter ma praca w laboratorium. I mimo ogromnych perspektyw, jakie miała przed sobą biochemia, rozmowa o codzienności, o żmudnej, samotnej pracy w laboratorium odstraszyła mnie od studiowania biologii. Następnego dnia wycofałam papiery z biologii i złożyłam je na medycynę; była to jedna z najlepszych życiowych decyzji. Byłam bardzo dobrą studentką i choć miałam dość wysoką średnią, nie skończyłam studiów z czerwonym dyplomem. Nie miałam problemów ze znalezieniem pracy, ale nie każdą propozycję chciałam przyjąć; od początku nastawiłam się na kardiologię. W tamtych czasach pytania o życie rodzinne nie należały do wyjątkowych, więc nie zdziwiłam się, gdy prof. Maria Hoffman, kierownik Kliniki Kardiologii w Instytucie Reumatologii, zapytała mnie o plany. Powiedziałam, zgodnie z prawdą, że planuję mieć dzieci, ale trochę później, bo teraz chcę się skoncentrować na pracy. Dostałam etat asystentki, ale parę tygodni później okazało się, że prowadząc tę rozmowę, już byłam w ciąży. Postanowiłam więc zrezygnować z posady, ale prof. Hoffman pozwoliła mi zostać, a ja doskonale czułam się w ciąży i pracowałam właściwie do samego końca. Instytut rozwijał się dynamicznie i szybko przenieśliśmy się do Anina, gdzie mieliśmy znacznie więcej klinik i pacjentów, co spowodowało, że bardzo szybko uzyskałam samodzielność. W wieku niespełna 30 lat zostałam szefem oddziału intensywnej opieki medycznej. Byłam wówczas jednym z najmłodszych ordynatorów w Polsce. Samodzielne stanowisko dodatkowo mobilizowało mnie do pracy. Im więcej mi było wolno, tym więcej się uczyłam.

MT: Całe życie ma pani do czynienia z sytuacjami zagrożenia.

J.S.:Jestem optymistką, a pracę mam dość trudną, szczególnie psychicznie. To nieprawda, że po latach można oddzielić pracę od życia prywatnego i wychodząc ze szpitala, zostawić tam wszystkie problemy. Zawsze, mimo 30 lat pracy w klinice, codziennie przed snem „robię obchód” i zastanawiam się, co jeszcze powinnam zrobić. Od dramatów trudno się oddzielić. Dlatego staram ratować się psychicznie. Wolne chwile spędzam z przyjaciółmi spoza kręgów medycznych, uciekam tam, gdzie jest przestrzeń i ładne widoki. Uwielbiam jeździć nad Bałtyk. Chodzę do kina, teatru, dużo czytam. Staram się zawsze mieć perspektywę czegoś miłego przed sobą, na przykład kilku dni w urokliwym zakątku. Gram w brydża, co też mnie odrywa od medycyny i każe myśleć logicznie, ale w trochę innej dziedzinie. Myślę, że mam rozwinięty instynkt samozachowawczy, wiem, kiedy muszę zrobić coś dla siebie. W przeciwnym razie moja praca wprowadziłaby mnie w stan przewlekłego smutku. Sądzę jednak, że siłę do stawiania czoła codziennym wyzwaniom zawdzięczam głównie mojej rodzinie, która nie obciąża mnie wieloma obowiązkami. Praca w Klinice Intensywnej Terapii Kardiologicznej uczy ustalania odpowiedniej hierarchii ważności. Szybko dzielę rzeczy na ważne i nieważne. Ponieważ w pracy mam do czynienia z prawdziwymi problemami, trudno mi się przejąć np. stłuczką samochodu. To dotyczy także chorób w rodzinie - natychmiast dzielę je na ważne i nieistotne, nad którymi, przyznam, nie bardzo chcę się pochylać. Ale myślę, że moją największą wadą jest spostrzegawczość. To dotyczy bardzo wielu spraw. Od najprostszych, jak pajęczyna w rogu, co od razu mnie denerwuje, do poważnych, jak nieszczerość, z czym zawsze trudno mi się pogodzić. Czasem myślę, że taka spostrzegawczość to prawdziwe przekleństwo. Na pewno wiele lat pracy w takim stresie powoduje pewne zmiany. Nieprawda, że gdy ktoś pracuje w trudnych psychicznie warunkach, z czasem się do tego przyzwyczaja. Dla mnie przegrana za każdym razem jest tak samo trudna jak za pierwszym. Nie oswoiłam się ze śmiercią. W przeciwnym razie trudno by mi było wykonywać tę pracę.

MT: I nie myślała pani o zmianie...

J.S.:Myślałam. Parę razy w życiu. Wystartowałam nawet w konkursie na prowadzenie Kliniki Wad Nabytych Serca. I wygrałam. Przez pewien czas prowadziłam ją równolegle z oddziałem intensywnej terapii kardiologicznej. Ale w momencie, kiedy oddział stał się 21-łóżkową kliniką, musiałam dokonać wyboru i wróciłam do intensywnej terapii. Jest tu jeszcze dużo do zrobienia. Moją wiedzę i doświadczenie wykorzystam w czasie prezesury w Polskim Towarzystwie Kardiologicznym.

MT: W prace PTK jest pani zaangażowana od dawna?

J.S.:W latach, gdy prof. Rużyłło był prezesem PTK, byłam sekretarzem towarzystwa. Zaczynaliśmy wówczas nową epokę. Stworzyliśmy siedzibę towarzystwa, kupiliśmy pomieszczenie, które zaadaptowaliśmy na potrzeby PTK. Kolejne zarządy uporządkowały sprawy prawne towarzystwa. I dziś mam poczucie, że wiem, w którą stronę towarzystwo naukowe powinno pójść. Przez wiele lat byłam też związana z ESC. Mogę powiedzieć, że pozycja polskiej kardiologii w Europie jest bardzo wysoka. Szczególnie mi zależy, by jeszcze bardziej wzmocnić pozycję młodych polskich kardiologów, wskazać im właściwą drogę i ułatwić zaistnienie w świecie. Dziś PTK jest jednym z pięciu największych towarzystw w Europie. I marzy mi się, byśmy byli zarówno partnerem lekarzy, ludzi nauki i decydentów, zarówno w działaniach profilaktycznych, jak i w pewnych kluczowych decyzjach, które dotyczą sposobów leczenia i planów na przyszłość.

MT: Będzie pani kontynuowała linię programową prof. Waldemara Banasiaka?

J.S.:Przez okres prezesury prof. Banasiaka byłam wprowadzana we wszystkie najważniejsze zmiany, co powoduje, że będę mogła kontynuować zaczęte przez profesora prace. Zresztą już dziś pragnę zapewnić, że również prezesa elekta, który zostanie powołany w październiku, włączę we wszystkie swoje działania. Natomiast chciałabym, by kierunek kliniczny mojej kadencji dotyczył intensywnej terapii kardiologicznej, której poziom w Polsce jest nierówny. A jest w tej dziedzinie dużo do zrobienia.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Włodzimierz Wasyluk)

Do góry