ŚWIĄTECZNA DARMOWA DOSTAWA od 20 grudnia do 8 stycznia! Zamówienia złożone w tym okresie wyślemy od 2 stycznia 2025. Sprawdź >
Cienka granica między emocjami a dystansem
Wywiad z prof. Piotrem Milkiewiczem
Wielka Interna
Wiedza w hepatologii zmienia się bardzo szybko, szczególnie w wirusowych chorobach wątroby oraz transplantologii, która oferuje wielu pacjentom szansę na nowe życie. Podstawą tej zmieniającej się rzeczywistości klinicznej jest z jednej strony rozwój nauki, a z drugiej działanie oparte na standardach, przedstawionych w tomie „Gastroenterologia” Wielkiej Interny. Jestem autorem lub współautorem 10 rozdziałów traktujących zarówno o powikłaniach zaawansowanej niewydolności tego narządu, jak i rzadszych schorzeniach, takich jak choroby naczyniowe wątroby, jej piorunująca niewydolność czy choroby wątroby specyficzne dla ciąży. Ważny jest również, moim zdaniem, rozdział o interpretacji badań laboratoryjnych w hepatologii. Bardzo często do lekarza zgłasza się pacjent, u którego przypadkowo wykryto nieznacznie podwyższone parametry biochemiczne wątroby. Lekarz powinien wiedzieć, kiedy jest to sytuacja potencjalnie groźna i wymagająca pogłębionej diagnostyki specjalistycznej, a kiedy wystarczy wykonać kilka prostych badań biochemicznych, żeby rozstrzygnąć naturę problemu. Wielka Interna to ważny podręcznik, a zawarte w niej standardy winny stanowić gwarancję prawidłowej diagnostyki i leczenia chorego.
O sile walki i osobach, które wskazują drogę, rozmawiamy z prof. Piotrem Milkiewiczem, ordynatorem Pododdziału Hepatologii i Transplantacji Wątroby w Samodzielnym Publicznym Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Szczecinie oraz kierownikiem Samodzielnej Pracowni Hepatologii PUM
MT: Pana droga do medycyny była dość nietypowa...
PROF. PIOTR MILKIEWICZ:Wychowałem się w Kołobrzegu, w rodzinie bez tradycji lekarskich. Jedną z najważniejszych osób w moim życiu był dziadek, pasjonat fotografii. W latach 20. XX wieku jako jedenastoletni chłopiec sam skonstruował aparat fotograficzny (wówczas powszechne były tzw. aparaty skrzynkowe z jedną soczewką). Często asystowałem mu w ciemni fotograficznej i po nim odziedziczyłem zainteresowanie fotografią, szczególnie czarno-białą. Okres kontestacji zaczął się dosyć wcześnie. Szkołę podstawową ukończyłem z trudem, na samych dostatecznych. W technikum priorytet stanowiły raczej wyjazdy na koncerty w Toruniu czy Jarocinie. Lata 1982 i 1983, stan wojenny, były jednak sygnałem, że nie można już dalej tak dryfować i trzeba coś ze swoim życiem zrobić. Pojawiło się bowiem widmo zasadniczej służby wojskowej, a Ludowe Wojsko Polskie było dla mnie synonimen opresji i najgłębszej patologii. Sensowną opcją wydawały się studia i na półtora roku przed maturą wziąłem się do solidnej roboty. Dostałem się na biologię na UAM w Poznaniu. Początki nie były łatwe i zaległości dały o sobie znać. Kiepsko sobie radziłem, szczególnie z chemią. Ci, którzy oblewali kolokwia, dostawali dwóje, a ja zero z wykrzyknikiem. Na szczęście na I semestrze poznałem dziewczynę, dla której chemia nie miała tajemnic. Najpierw zgodziła się pomóc mi w nauce, a po trzech latach zdecydowała się na krok o wiele bardziej niebezpieczny - została moją żoną (w tym roku mija 25 lat od naszego ślubu). Po dwóch latach stwierdziłem, że te studia to jednak nie to. Pojawiła się myśl o medycynie. Bardzo pomógł mi wtedy ówczesny prodziekan Wydziału Biologii UAM, prof. Joachim Cieślik - do dziś pamiętam rozmowę z tym niesłychanie życzliwym człowiekiem.MT: Po studiach podjął pan pracę w szpitalu wojewódzkim na oddziale gastroenterologii.
P.M.:Tak. Nasz rejon obejmował dość biedne dzielnice, więc na dyżury trafiało wielu pacjentów w ciężkim stanie. Podczas jednego z nich przywieziono pacjentkę z marskością wątroby, która umierała z powodu niewydolności nerek. Miała zespół wątrobowo-nerkowy, o którym wówczas praktycznie nic nie wiedziałem. W zespole tym nerki, mimo że nie wykazują cech organicznego uszkodzenia, są niewydolne dlatego, że znalazły się w „środowisku hemodynamicznym” wykreowanym przez marską wątrobę. Wtedy zafascynowałem się hepatologią. Transplantologia wątroby była w tamtym czasie w Polsce na początku swojej drogi. Postanowiłem zatem wyjechać za granicę.Otrzymał pan stypendium Europejskiego Towarzystwa Badań nad Wątrobą.
P.M.:Nie mogłem uwierzyć, gdy otrzymałem szansę wyjazdu na roczne stypendium do Szpitala Królowej Elżbiety w Birmingham, największego w Europie ośrodka transplantacji wątroby. To był rok 1995. W Polsce rok wcześniej dokonano pierwszej udanej transplantacji wątroby u osoby dorosłej. A ja pojechałem do ośrodka, gdzie rocznie przeprowadzano około 150 takich zabiegów, łączna liczba wykonanych transplantacji wątroby przekraczała zaś tysiąc. W Birmingham spędziłem niemal siedem lat, pracując zarówno klinicznie, jak i prowadząc badania naukowe. Bardzo ważnym momentem było dla mnie spotkanie z prof. Elwynem Eliasem, uczniem legendarnej twórczyni współczesnej hepatologii, prof. Sheili Sherlock. Niestety, we współczesnej medycynie zanika model, w którym podstawą jest relacja uczeń-mistrz, zatem możliwość pracy z prof. Eliasem uważam za swój szczególny przywilej. Do dziś kontaktujemy się, obecnie zaś realizujemy wspólny projekt w ramach grantu z Narodowego Centrum Nauki. Moim nauczycielem, jeżeli chodzi o badania naukowe, był prof. Roger Coleman, którego badania na początku lat 80. zakwestionowały kilka ważnych dogmatów w patofizjologii wątroby i nadały nowe kierunki rozwoju tego działu hepatologii. Razem opublikowaliśmy moje najważniejsze prace w „Hepatology”, „Gut” czy „J Hepatol”. Wiadomość o jego przedwczesnej śmierci była dla mnie wstrząsem również dlatego, że jak na ironię zmarł na ostre żółciopochodne martwicze zapalenie trzustki. U jego podłoża leżą pierwotnie procesy tworzenia konkrementów cholesterolowych i zaburzenia produkcji żółci, czyli zagadnienie, nad którym Roger spędził 30 lat. Był moment, że zastanawiałem się, czy nie zostać w Wielkiej Brytanii. Córki znakomicie radziły sobie w szkołach, a żona kończyła doktorat. Pewnego dnia jednak otrzymałem e-mail od przebywającego wówczas na stażu transplantacyjnym w Groningen chirurga, dr. Macieja Wójcickiego, którego notabene przedtem nie znałem. Maciek (obecnie już profesor) zaproponował mi współtworzenie ośrodka transplantacji wątroby w Szczecinie. Potraktowałem to nie tylko jako wyzwanie, ale też i znak, który przesądził o powrocie.MT: Stworzenie ośrodka to duże przedsięwzięcie organizacyjne.
P.M.:Wówczas w Szczecinie przeszczepieniami wątroby zajmował się dr Roman Kostyrka, bez wątpienia jeden z najważniejszych pionierów tej dziedziny w kraju. Roman wykonał blisko 60 zabiegów. Dr Wójcicki został kierownikiem nowego programu opartego na standardach z ośrodka, w którym się szkolił. Od tamtego czasu on i jego zespół wykonali około 350 transplantacji, stawiając nas na drugim miejscu w kraju pod względem liczby zabiegów. Po ponadpółtorarocznym pobycie w Polsce stwierdziłem, że powinienem jednak jeszcze poszerzyć swoją wiedzę, i wyjechałem na dwuletnie szkolenie z hepatologii klinicznej na Uniwersytecie w Toronto, pod kierunkiem prof. Jenny Heathcote, która podobnie jak prof. Elias wywodzi się ze szkoły Sheili Sherlock z Royal Free Hospital w Londynie. Na początku dostałem mocno w kość. Zupełnie inny system organizacji pracy, wystawianie rachunków za każdą procedurę, trudne konsultacje, szkolenie rezydentów. Równocześnie zajmowałem się nauką, przygotowywałem projekt. Wracałem do domu przed północą. Po kilku miesiącach zaproponowano mi etat akademicki oraz zatrudnienie w Toronto Western Hospital w klinice prof. Heathcote. To było wielkie wyróżnienie, ale odmówiłem. Wiedziałem, że pobyt w Kanadzie to tylko pewien etap w moim życiu. Nie mam natury emigranta i na dłuższą metę, mimo świetnych perspektyw, żałowałbym, gdybyśmy tam zostali.MT: I wrócił pan do Polski?
P.M.:Tak. To była dobra decyzja. Udało mi się stworzyć zespół młodych, ambitnych ludzi zainteresowanych zarówno pracą kliniczną, jak i naukową. Prowadzimy sporo projektów międzynarodowych, głównie dotyczących schorzeń cholestatycznych wątroby. Naukowo pracujemy nad mechanizmami, które prowadzą do rozwoju chorób przebiegających z cholestazą. Ale oczywiście nasza działalność jest zdominowana przez pracę kliniczną. Pamiętam młodą dziewczynę, która przyleciała do nas z okolic Nowego Sącza. Miała piorunującą postać choroby Wilsona, bardzo szybko zapadła w śpiączkę i wymagała pilnego przeszczepienia. W krajach należących do Eurotransplantu 90 proc. pacjentów takich jak ona otrzymuje organ w ciągu 48 godzin. Niestety Polska nie należy do tej organizacji, a stan kliniczny pacjentki pozwalał zakładać, że przeżyje nie dłużej niż kilka dni. Dzięki wiedzy i wysiłkowi naszych anestezjologów intensywistów kierowanych przez dr. Konrada Jarosza chora przeżyła aż 14 dni. Przeszczep się udał. Pacjentka, mimo długiego okresu w śpiączce, nie miała żadnych istotnych powikłań, a przed kilkoma miesiącami urodziła zdrową córeczkę. Niestety, są też chorzy, którym nie daliśmy rady pomóc. Pamiętam 28-letnią pacjentkę. Po transplantacji jej wątroba nie podjęła funkcji, co zdarza się bardzo rzadko. Zgłosiliśmy ją do retransplantacji, ale niestety nie było dawcy. Nadal widzę twarz jej męża, pełną bezsilności i niedowierzania. Czasami są dramaty, z których trudno się otrząsnąć i które jak bumerang powracają w rozmowach w naszym zespole.MT: Rzeczywiście, takie momenty są emocjonalnie skrajne. Jak zachowuje pan konieczną w takich sytuacjach równowagę?
P.M.:W ogóle, niezależnie od sytuacji, fundamentalne znaczenie ma dla mnie moja wiara. Wiele lat temu, po pewnym doświadczeniu, zafascynowałem się postacią Jezusa. Czytając „Nowy Testament”, zobaczyłem jego bezkompromisowość, między innymi w stosunku do tzw. ludzi religijnych. Wybrałem chrześcijaństwo w sposób świadomy. Jest ono dla mnie o wiele bardziej próbą (czasami mniej, czasami bardziej udaną) budowania relacji z Bogiem aniżeli wyznaniem czy systemem religijnym. Fakt, że jestem protestantem, ma tu drugorzędne znaczenie. Wierzę, że takie podejście pozwala mi spojrzeć na wiele rzeczy z dystansem. I w życiu, i w medycynie jest to bardzo potrzebne.Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Andrzej Szkocki)