BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
Należę do „pokolenia doganiania”
Wywiad z prof. Grzegorzem Jakielem
Wielka Interna
We współczesnej medycynie rozrodu ścierają się dwa poglądy dotyczące zaburzeń płodności męskiej. W największym możliwym skrócie brzmią one tak: diagnozujemy przyczyny zaburzeń płodności męskiej i próbujemy na nie wpływać, lecząc mężczyznę metodami, jakie są dostępne, i drugi - bierzemy plemniki, jakie są, co najwyżej staramy się wybrać najlepsze, i używamy ich do rozrodu wspomaganego, czyli ICSI albo IMSI. Należę do wyznawców pierwszego sposobu myślenia. Wydaje mi się, że to mężczyzna jest chory, a nie jego plemniki, i należy podjąć wysiłek, by ustalić, czy możemy mu pomóc i jak najlepiej to zrobić. Taki pogląd nie ma nic wspólnego z ideologią czy względami światopoglądowymi. Jestem głęboko przekonany, że w wielu przypadkach ta pomoc jest skuteczna, a jeśli szukać porównań, to przecież nie każdemu choremu z niedokrwistością przetaczamy krew, i to wcale nie dlatego że protestuje ze względów religijnych! Możliwości pomocy rozciągają się nawet na mężczyzn, którzy nie mają plemników w ejakulacie - u części z nich można wystymulować spermatogenezę przynajmniej do takich rozmiarów, by do technik wspomaganego rozrodu użyć ich własnych plemników. Współczesna andrologia kliniczna istnieje i jakkolwiek prof. Jones, twórca Jones Institute for Reproductive Medicine w Norfolk i najbardziej znany amerykański lekarz zajmujący się medycyną rozrodu, twierdził, że do 2020 roku jesteśmy skazani na protezowanie męskiej płodności, a dopiero po tym czasie pojawią się narzędzia, które pozwolą nam na skuteczną ingerencję terapeutyczną w proces spermatogenezy, to jestem głęboko przekonany, że i dzisiaj w u sytuacjach klinicznych nie jesteśmy bez szans. Redaktorzy Wielkiej Interny zwrócili się do mnie z prośbą o napisanie rozdziałów dotyczących funkcjonowania gonady męskiej i implikacji klinicznych. Napisałem je, kierując się najnowszą dostępną wiedzą, ale także powyższym przekonaniem. Jestem dumny, widząc swoje nazwisko w gronie autorów tego monumentalnego dzieła.
O trudnych początkach i satysfakcji rozmawiamy z prof. Grzegorzem Jakielem, kierownikiem I Kliniki Położnictwa i Ginekologii Szpitala Klinicznego im. prof. Orłowskiego w Warszawie
MT: Mówi pan o sobie: „Jestem ginekologiem z wykształcenia i z wyboru, ale moja droga zawodowa była trochę pokrętna”. Dlaczego?
Prof. Grzegorz Jakiel:Po studiach nie potrafiłem zdefiniować, do czego tak naprawdę mogę się przydać w zawodzie. Chciałem operować, ale starałem się zminimalizować ryzyko i wybrałem specjalizację, w obrębie której jest rzeczywiście wszystko - od zaawansowanej operatywy onkologicznej przez niezwykle dynamiczne położnictwo do stojącej na pograniczu interny endokrynologii ginekologicznej. Drogę zawodową rozpocząłem w I Klinice Ginekologii Operacyjnej lubelskiej AM. Tam nauczyłem się operować. Miałem rzetelnych, nieco konserwatywnych nauczycieli, a dodatkowo zaprzyjaźnionych chirurgów, którzy nauczyli mnie poruszać się w miarę sprawnie w przestrzeni pozaotrzewnowej, nie bać się (ponad rozsądną granicę!!!) dużych naczyń. Dla ginekologa to była duża pomoc. Nie szła ta nauka bezstresowo! Jedno z pierwszych cięć cesarskich, pięknie (przynajmniej w moich oczach) zrobione, po kilku godzinach powikłało się ciężkim krwawieniem. Moi nauczyciele wezwali mnie z domu i w celach dydaktyczno-wychowawczych postawili do asysty przy reoperacji. Pamiętam, jak długą chwilę stałem potem na balkonie i wdychałem świeże powietrze. Pytanie, czy to na pewno jest dla mnie zajęcie, pojawiało się potem jeszcze wiele razy. Ale poczucie satysfakcji też! W wieku trzydziestu kilku lat zostałem zastępcą kierownika kliniki i wydawało mi się, że potrafię zoperować wszystko. Na szczęście, bez strat w ludziach, to przekonanie mi przeszło dość szybko! Po 10 latach musiałem opuścić klinikę. Profesor miał inny pomysł na zespół. Było mi przykro, ale w tamtym czasie otworzyła się przede mną możliwość pracy w Klinice Rozrodczości i Andrologii u prof. Michała Bokińca. Tutaj zaczęła się moja kariera andrologiczna. Nie była to spontaniczna fascynacja. Profesor musiał używać wyraźnego nacisku, w tym delikatnych prztyczków ambicjonalnych, opowiadając o tym, że „rzemieślnicze w gruncie rzeczy umiejętności operacyjne, z których jestem taki dumny”, to trochę mało na pełne życie zawodowe. To był twórczy okres - więcej publikowałem, habilitowałem się, nauczyłem się dość sprawnie posługiwać się laparoskopem i histeroskopem, jednocześnie dużo dyżurowałem i miałem porządną praktykę położniczą oraz perinatologiczną. To było harmonijne i nie pozwalało zasklepić się w jednej specjalności. Pokrętna droga zawodowa wyznaczana była tym, że z jednej strony dałem wielkie ogłoszenie na okładkę niedzielnego wydania lubelskiego dodatku „Gazety Wyborczej”, że odbieram porody w domu (i rzeczywiście kilkanaście odebrałem), z drugiej - jednego dnia zrobiłem dwie histerektomie bez asysty, jedynie z instrumentariuszką - w niezłym czasie i bez powikłań! Do tej pory nie rozumiem, jak moi szefowie na to pozwalali! Gdy prof. Bokiniec przeszedł na emeryturę, objąłem kierownictwo kliniki, a potem katedry. Byłem już wtedy andrologiem na tyle uznanym, że Polskie Towarzystwo Andrologiczne, znakomita grupa teoretyków, klinicystów różnych dziedzin i praktyków, wybrało mnie na swojego prezesa, a po czterech latach powtórzyło wybór.MT: Po kilku latach klinika leczenia niepłodności została zlikwidowana. Nie miał pan poczucia klęski?
G.J.:Szczęśliwy nie byłem. W owym czasie pozycja kierownika kliniki dawała stabilizację w zasadzie dożywotnią. To, co się wydarzyło, stanowiło precedens. Klinika dosłownie się zawaliła! Szpital nie znalazł pieniędzy nawet na niewielki remont i z dnia na dzień zostałem kierownikiem katedry i kliniki bez łóżek, wpisanej w strukturę Wydziału Pielęgniarstwa i Nauki o Zdrowiu. Uczelnia zachowała się elegancko. W wynajętych pomieszczeniach wyposażono bardzo przyzwoicie zakład dydaktyczno-naukowy. Miałem duży gabinet, skórzany fotel, eleganckie firanki. Dyrektor techniczny uczelni powiedział: „A jak się wychylisz z tego okna, to zobaczysz szpital”. Obok osobistego dyskomfortu zawaliła się koncepcja uniwersyteckiej kliniki leczenia niepłodności, do której byłem przywiązany. In vitro nie jest finansowane ze środków publicznych, zatem nie można go wykonywać w placówce uniwersyteckiej. Nie chciałem przyjąć tego do wiadomości. Uruchomiłem pilotażowy program. Ten pomysł od początku budził wiele kontrowersji. Były problemy z finansowaniem, więc od pacjentek zmuszeni byliśmy pobierać niewielkie opłaty. Programem objęliśmy 20 kobiet. Cztery z nich zaszły w ciążę. To spotkało się z nie do końca uczciwymi opiniami, zarzucano nam chęć zysku i brak skuteczności. Trudno mi zapomnieć donos kolegów, że w obrębie uniwersyteckiej kliniki bierze się od pacjentek pieniądze. Sprawa trafiła na policję, zażądano ode mnie wydania dokumentacji pacjentek. Dziś zgadzam się z zarzutem, że to było działanie nieformalne. Ale na pewno nie można się było w tym dopatrzeć chęci zysku. Do tej pory niektóre ośrodki w ten sposób działają. Nigdy po tych doświadczeniach nie wróciłem do leczenia metodą in vitro. Moi współpracownicy odeszli do sektora prywatnego i trzeba było zacząć od nowa. Zajmowałem się, siedząc w tym eleganckim gabinecie, zdrowiem reprodukcyjnym jako gałęzią zdrowia publicznego, nawet z pewnymi sukcesami, ale po dwóch latach chciałem znowu zobaczyć akademicki szpital od środka!MT: Obecnie kieruje pan pełnoprofilową Kliniką Położnictwa i Ginekologii o najwyższym stopniu referencyjności.
G.J.:Kiedy dowiedziałem się o konkursie na stanowisko kierownika kliniki, dość szybko podjąłem decyzję o starcie. Minęły od tego czasu niemal cztery lata. Nigdy nie żałowałem tej decyzji, także wtedy gdy nie wszystko układało się fajnie. Dla lekarza lubiącego operować najbardziej naturalną ucieczką od kłopotów jest sala operacyjna, dodatkowo w nowym środowisku nowy szef kliniki podlega obserwacji i zupełnie zrozumiałym ocenom. Zacząłem średnio. Pierwszym zabiegiem, do którego stanąłem, było laparoskopowe, nadszyjkowe usunięcie macicy. To nie jest zabieg, który w normalnych warunkach mocno absorbuje moją wyobraźnię. Ale tu miałem kłopot. Zakwalifikowałem pacjentkę do operacji. Warunki były dość trudne. Chora zaczęła krwawić. Trzeba było jak najszybciej skończyć zabieg. Nieco wbrew regułom zdecydowałem się na bezpośrednie odcięcie macicy morcelatorem (obrotowy nóż laparoskopowy), ale okazało się, że urządzenie, którym się posługiwałem od bardzo wielu lat, nie działa tak, jak powinno. Operacja się przedłużała. Stres rósł. Zacząłem krzyczeć na instrumentariuszki, że urządzenie jest zepsute. I nagle uświadomiłem sobie, że opowiadam bzdury, bo urządzenie działało prawidłowo. W końcu zakończyłem ten zabieg, ale minę miałem mocno niewyraźną. To był mój debiut w nowej klinice. I choć zespół lekarski nie wypomina mi tego, to czasem panie instrumentariuszki w żartach pytają: „amięta pan, że jak pan tu przyszedł, to wszystko było źle, nawet morcelator był zepsuty?”. Jeszcze lepszy numer wydarzył się bodaj następnego dnia. Miałem założyć szew szyjkowy. To niewielka, bardzo prosta operacja. Mimo to wchodząc na salę operacyjną, zdziwiłem się, że nie ma żadnej asysty. Doszedłem więc do wniosku, że w tym stołecznym akademickim szpitalu nie wypada mieć asysty do tak prostych zabiegów. Zrobiłem zabieg z instrumentariuszkami. Kiedy skończyłem, na salę wpadł mój młody współpracownik. Nie komentowałem tej sytuacji. Poznanie i zgranie dużego zespołu zajmuje jednak sporo czasu. Myślę, że w ostatecznym rachunku poszło to zupełnie zgrabnie. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.MT: Należy pan do czołowych polskich ginekologów. Jakie cele sobie pan stawia?
G.J.:Chciałbym za parę lat mieć kilkoro błyskotliwych uczniów o samodzielnej pozycji w nauce i w zawodzie. To jest dziś celem moich działań i myślę, że jestem na dobrej drodze do jego osiągnięcia. Swoje osobiste ambicje w jakiejś mierze spełniłem. Każdy, kto po studiach zaczyna pracę na uniwersytecie (świadomie lub podświadomie), zakłada, że pójdzie na emeryturę jako profesor. Mnie się to udało uzyskać wyraźnie przed czasem. Lubię myśleć o sobie jako o profesjonaliście. Dopóki jest się czynnym zawodowo, trzeba się rozwijać, robić coraz to nowe rzeczy, choćby po to by dotrzymywać kroku swoim uczniom.MT: Od lat obserwuje pan postęp, który dokonuje się w ginekologii.
G.J.:Należę do „pokolenia doganiania”. Dzisiaj mamy dokładnie te same źródła wiedzy. Szanse się wyrównały. Ale pamiętam czasy, gdy mieliśmy ograniczony dostęp do piśmiennictwa, technologicznie byliśmy znacznie mniej zaawansowani od naszych zachodnich kolegów. Ale nawet wtedy mieliśmy pewne sukcesy. Usunięcie macicy metodą laparoskopową zrobiliśmy trzy lata po zrobieniu jej na świecie. Z perspektywy czasu postęp nie wydaje się taki gwałtowny. To była raczej ewolucja. Sam zakres zabiegów operacyjnych był podobny. Oczywiście operowało się mniej radykalnie w przypadku schorzeń o podłożu nowotworowym, znacznie łatwiej i chętniej niż teraz kwalifikowało się pacjentów do operacji z błahych powodów. Nie było też całej technologii operacyjnej: siatek, materiałów syntetycznych. Było dużo mniej, zwłaszcza dobrych leków hormonalnych. Mniejsza była więc efektywność leczenia. Chcąc dogonić świat, czytaliśmy opisy operacji wykonywanych na Zachodzie i staraliśmy się je przenosić na polski grunt. Dla sprawnego i doświadczonego operatora to było wystarczające.Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Katarzyna Mazańska)