BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
W poszukiwaniu nowych wyzwań
Wywiad z prof. Beatą Kos-Kudłą
Wielka Interna
W tomie „Endokrynologia” Wielkiej Interny napisałam rozdział o nowotworach neuroendokrynnych. Tak się zdarzyło, że w Polsce to endokrynolodzy zajmują się tymi chorobami. Najczęstsze z nich to właśnie nowotwory układu pokarmowego. Z bazy amerykańskiej SEER wynika, że w ciągu ostatnich 30 lat prawie pięciokrotnie wzrosła częstość występowania tych nowotworów. Mimo to wiedza na ten temat nadal jest niewystarczająca. Kilka dni temu skierowano do naszej kliniki pacjentkę z nowotworem neuroendokrynnym. Opiekujący się nią lekarz nie chciał podjąć się leczenia, twierdząc, że kończył studia 49 lat temu i wtedy o takich chorobach się nie mówiło. Zaskoczeni sprawdziliśmy. Okazało się, że pierwszy opis rakowiaka pochodzi sprzed przeszło stu lat. Więc ktoś w tamtych czasach musiał mówić o nowotworach neuroendokrynnych, choć pewnie rzadko. W ciągu ostatnich lat w diagnostyce i leczeniu tych nowotworów dokonał się duży postęp. Częściej je rozpoznajemy, coraz skuteczniej umiemy leczyć. Mam nadzieję, że rozdział, w którym zostały przedstawione pewne trudności w rozpoznawaniu i leczeniu tych chorych, przyda się nie tylko endokrynologom, lecz także internistom i wielu innym lekarzom, którym dedykowana jest Wielka Interna.
O pasji życia rozmawiamy z prof. Beatą Kos-Kudłą, kierownikiem Kliniki Endokrynologii SUM w Katowicach
MT: Jak to się stało, że mając talent malarski, została pani lekarzem?
PROF. BEATA KOS-KUDŁA:Od najmłodszych lat bawiłam się lalkami i je leczyłam. Bardzo mi się to podobało. Ale był pewien moment zawahania w moim życiu. Było to w szkole średniej, kiedy zdobywałam liczne nagrody na różnych europejskich konkursach artystycznych. I wtedy przez chwilę myślałam o szkole plastycznej. Ale potem, gdy ze względu na sytuację polityczną nie mogłam jechać do Finlandii po odbiór nagrody, zmieniłam zdanie i moje myśli wróciły do medycyny. Skupiłam się na naukach ścisłych. Zaczęłam wygrywać olimpiady z fizyki, matematyki i innych przedmiotów. Wtedy nauczyciel wezwał mojego tatę i powiedział: Proszę pana, niech pan coś zrobi z tym dzieckiem, szkoda, żeby poszło na medycynę. Na medycynę idą osoby, które nie znają matematyki, nie potrafią napisać porządnie wypracowania z polskiego. Czyli ci, z których ani humaniści, ani umysły ścisłe. Ale mimo wszystko udało mi się postawić na swoim. Medycyna od samego początku bardzo mi się podobała. Później wyjeżdżałam na staże naukowe, m.in. do Bostonu. I właśnie ten wyjazd zdecydował o tym, że zajęłam się nowotworami neuroendokrynnymi. W Harvard Medical School zobaczyłam pierwszych pacjentów z guzami neuroendokrynnymi, u których prowadziło się pełną diagnostykę. Moim mentorem był prof. Robert Utiger, który choć specjalizował się w chorobach tarczycy, był prawdziwą skarbnicą wiedzy endokrynologicznej. On mi wtedy powiedział: „Mogłabyś się tymi nowotworami bardziej zainteresować. Tu jest jeszcze dużo rzeczy do zrobienia”. Wzięłam sobie te słowa do serca.MT: I później wydarzyło się coś, co można nazwać zbiegiem okoliczności.
B.K.-K.:Pracowałam jako endokrynolog, gdy spotkałam w Juracie prof. Wiedemanna, prezesa nowo założonego Europejskiego Towarzystwa Guzów Neuroendokrynnych. Rozmawialiśmy o potrzebie większej współpracy w Europie w rozpoznawaniu tych guzów. Prof. Wiedemann zaprosił mnie wówczas do współpracy. I tak wszystko się zaczęło. Wzorując się na tym, co zobaczyłam w USA, wiedziałam, że trzeba zacząć działać równocześnie na obszarze całego kraju. Do współpracy zaprosiłam konsultantów krajowych z podstawowych dziedzin, prezesów towarzystw naukowych, czyli osoby, które miały istotny wpływ na kształtowanie opinii lekarzy. W 2005 roku zorganizowaliśmy Polską Sieć Guzów Neuroendokrynnych. Zaangażowało się w to wielu specjalistów z różnych działów medycyny: gastroenterologów, endokrynologów, specjalistów medycyny nuklearnej, onkologów, chirurgów, radiologów i patomorfologów. Powstała znakomita grupa ludzi niezwykle zaangażowanych i oddanych temu problemowi. Każdy z nich zrobił bardzo dużo w swojej dziedzinie, by upowszechnić wiedzę na ten temat. Dziś w Polsce funkcjonuje kilka współpracujących ze sobą ośrodków rozpoznawania nowotworów neuroendokrynnych. Postęp w obszarze diagnostyki i leczenia był niewiarygodny i szybko się okazało, że Europa zdecydowanie wyprzedziła Stany Zjednoczone w tym względzie. Mamy wiele metod leczenia, jak np. metody radioizotopowe, które jeszcze nie zostały zaaprobowane w USA, tak więc amerykańscy pacjenci przyjeżdżają do Europy się leczyć. Jedną z najnowszych metod diagnostyki funkcjonalnej jest wykonywanie w nowotworach neuroendokrynnych tzw. PET z użyciem analogu somatostatyny znakowanego galem. W Polsce jest to badanie podstawowe, choć w USA i wielu krajach Europy chorzy nie mają do niego łatwego dostępu, mimo że czułość i jego swoistość jest najlepsza. W naszej klinice w tej chwili opiekujemy się przeszło 300 chorymi z nowotworami neuroendokrynnymi. To pozwoliło nam na zdobycie własnych doświadczeń. Mamy pod obserwacją chorych, którzy 10 lat temu zostali przyjęci do kliniki z rozpoznaniem nieoperacyjnego nowotworu trzustki. Mamy także pacjenta, zdyskwalifikowanego wcześniej z jakiejkolwiek formy leczenia, który dzięki temu, że cały czas udaje nam się stabilizować chorobę, żyje do dzisiaj. Nasi pacjenci w Polsce mają dostęp do najlepszego leczenia i diagnostyki. To jest niewątpliwy plus tego działania. Patrząc na ten ogromny postęp, jaki się dokonał, zawsze wracam myślami do nieżyjącego już prof. Utigera. Podczas moich wielu pobytów w Bostonie często się spotykaliśmy. Dyskutowaliśmy o różnych sposobach leczenia i nie zawsze się zgadzaliśmy. Profesor, widząc postęp, który się dokonał, często mówił żartobliwie, że to on wpadł na pomysł mojego zaangażowania w tę problematykę. „Dobrze ci doradziłem” - mawiał. Jestem mu naprawdę wdzięczna, choć myślę, że nie udałoby się wszystkiego zorganizować bez odpowiednich ludzi, którzy z pasją i oddaniem zajmują się tym tematem. Myślę, że to jest siłą wszystkich działań.MT: Często pani podkreśla, że w życiu trzeba robić dużo różnych rzeczy. Jakie będą kolejne kroki?
B.K.-K.:Jeszcze jest dużo do zrobienia w guzach neuroendokrynnych. I tego na pewno nie zarzucę. To jest bardzo ciekawa część medycyny, wymagająca zaangażowania wiedzy wielu specjalistów. A jednoczesne zetknięcie się różnych dziedzin daje nową siłę i energię. Natomiast moim nowym zainteresowaniem jest medycyna anty-aging. Pomysł zrodził się właśnie z obcowania z chorymi z nowotworami neuroendokrynnymi. Ci chorzy, którzy są silni psychicznie, którzy mają chęć życia, tak, oni żyją dłużej, lepiej reagują na terapię. Jestem przekonana, że nie dotyczy to tylko chorych na nowotwory, ale nas wszystkich. Ale mówiąc najkrócej, chorzy na nowotwory to są niejednokrotnie osoby w dramatycznej sytuacji. Dlatego warto znaleźć przeciwwagę dla tej pracy trudnej, czasem przykrej. I właśnie dbałość o jakość życia jest nową dziedziną, którą równolegle do guzów neuroendokrynnych się zajmuję. Według mnie to jest naprawdę ciekawa problematyka, którą na razie niewiele osób chce się zajmować. Jest wiele pytań, na które musimy sobie odpowiedzieć. Przychodzi mi na myśl przykład z mojej ostatniej wizyty na Ukrainie. Pływałam kajakiem, rozbijałam namiot w najdzikszych miejscach Ukrainy, w wioskach zamieszkałych przez starsze osoby, w osadach, które wyglądem przypominały skanseny. Tam powiedziano mi, że średnia życia człowieka w tej wiosce to 52 lata. Spotkałam niewielu mężczyzn, więcej kobiet. Ludzie tam żyją nad czystą wodą, w warunkach zgodnych z naturą, żywią się tym, co sobie wyhodują na polu, mają swoje zwierzęta. To coś, do czego dąży teraz człowiek w cywilizacji w krajach wysoko uprzemysłowionych. A jednak częściej umierają z powodu powikłanych infekcji, chorób nowotworowych. Powód? Brak odpowiedniej opieki medycznej. Okazuje się, że nie wystarczy tylko zdrowo żyć. Rola medycyny jest olbrzymia. To przekonało mnie, że jest jeszcze wiele do zrobienia, nie tylko w dziedzinie tak rzadkiej choroby, jaką są guzy neuroendokrynne, ale także w innych schorzeniach dotykających ludzi. Tak, nadszedł czas, by zrobić coś nowego.MT: Ciągle stawia pani przed sobą nowe, trudne zadania?
B.K.-K.:Tak musi w życiu być, żeby był postęp. Choć nigdy nie myślałam, że moje życie tak będzie wyglądać. Kiedyś chciałam się bardziej poświęcić działalności naukowej. Wydawało mi się, że to mnie będzie bardzo zajmowało. Ale teraz udaje mi się wszystko połączyć. Zajmuję się częścią naukową, mam kontakt z pacjentami i studentami, których uwielbiam. Wydaje mi się, że w tym odnalazłam moje szczęście. Jestem też dumna z mojej córki. Nie wyobrażam sobie życia bez niej. Mam wspaniały zespół mądrych współpracowników w katedrze, oddanych pacjentom lekarzy. A reszta to po prostu życie, w którym zawsze staram się znaleźć czas dla siebie. Lubię jeździć na nartach, uwielbiam żeglarstwo i kajaki. Chętnie jeżdżę na rowerze. Włóczę się po świecie sama lub z małą grupą bliskich mi ludzi i lubię podglądać inne kultury, ich sposób życia, ich upodobania, przyzwyczajenia. Z tego czerpię energię do dalszego działania. Moim ulubionym kontynentem jest Ameryka Południowa. Poza Wenezuelą zwiedziłam tam wszystkie kraje. Chyba Peru, Boliwia, gdzie nie dotarła cywilizacja, podobają mi się najbardziej. Można tam zobaczyć panią, która jest ubrana w piękny narodowy strój i pasie kozy. Albo ludzi, którzy bawią się razem i naprawdę umieją czerpać z tego radość. Możliwość poznawania innych ludzi, innych kultur zawsze mnie fascynowała. Nie byłam jeszcze w Indiach, których się z różnych względów obawiam. Ale jednocześnie pamiętam, że miałam kiedyś pacjentkę z zaawansowanym nowotworem neuroendokrynnym, która powiedziała, że musi pojechać do Indii, bo tam dobrze się czuje. Tam znajdowała spokój i ukojenie. To jest taki kraj, który ponoć albo można pokochać, albo znienawidzić. Być może będzie to kolejny cel podróży. Przede mną jeszcze wiele planów i marzeń. Nigdy nie da się zwiedzić wszystkiego. W każdej dziedzinie życia jest jeszcze wiele do zrobienia.Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Jakub Nowak)