Powitanie
Sensacyjne sklepiki
Iwona Konarska
Robienie sensacji z tego, że w szkolnych sklepikach nie będzie śmieciowego jedzenia (cokolwiek to znaczy, bo podobno to, które zostało, też bywa puste odżywczo), pokazuje przedziwny sposób myślenia twórców takiego przepisu. Po pierwsze, wydaje im się, że sytuacja jest zdumiewająca i rewolucyjna (w telewizji pokazuje się zbliżenie jabłka, a w tle pada dramatyczne pytanie, czy dziecko to coś zje); po drugie, wierzą w prohibicję jedzeniową.
Osobiście wyleczyłam się z niej przed laty, obserwując wysiłek dr Marii Sielickiej-Grackiej, która jako jedna z pierwszych lekarek w Polsce odchudzała dzieci. Także na obozach w Smoszewie, gdzie nikt nikomu sklepiku nie zamykał, a raczej uczono się radosnego stylu życia bez zapychania się chipsami. Działało. Do czasu przyjazdu rodziców, którzy najpierw zapłacili za takie wakacje dziecka, a potem w niedzielne odwiedziny przyjeżdżali obładowani wałówką.
I w ten sposób rodzice mieli poczucie, że zadbali o zdrowie dziecka, ale jednocześnie nie pozwolili, by stała mu się krzywda. Tak będzie i z szumnie odchudzonymi sklepikami szkolnymi. Babcia da tłustą dokładkę, bo wnuczek w szkole głodował. I się wyrówna, a dziecko będzie przekonane, że szkolny sklepik to dziwactwo porównywalne tylko z WF. Też trzeba omijać.
Co ciekawe, coraz wyraźniej rysują się dwa bieguny – jedni rodzice są restrykcyjni do bólu. Ich dzieci piją wodę i nie znają telewizji. Ci z drugiego krańca jedzą i oglądają co popadnie. Pośrodku stoją urzędnicy i szumnie wprowadzają zakaz sprzedawania tłustych przekąsek w szkołach. Chwalą się tym dokonaniem, choć powinien to być oczywisty przepis obowiązujący od zawsze.
Właśnie, jeśli taki jest krajobraz, to i lekarze mogliby spojrzeć na siebie krytycznie. Dlaczego tak trudno jest powiedzieć matce, że dziecko jest za grube (albo za chude!)? Bo się obrazi i nieładnie wpisze na jakimś internetowym forum? Bo na pacjenta jest tak mało czasu? Bo trudno jest zbić argument, że wyrośnie? Bo ciągle tak trudno jest otyłość nazwać chorobą?