J.M.:
Na pewno konieczny jest system zachęt finansowych do wybierania specjalizacji z ginekologii i położnictwa. Co z tego, że zwiększy się liczbę miejsc rezydenckich, skoro nie będzie na nie chętnych? Dziś nie jest to atrakcyjna specjalizacja. Dyrekcja szpitala ma jednak na to wpływ. Dyżur położnika w dużym szpitalu to nieraz kilkanaście porodów w ciągu nocy. Bardziej opłaca się dyżurować w małej placówce, gdzie odbierze się jeden-dwa porody, a zarobi tyle samo. Takie proste fakty powinno się uwzględniać w stawkach, by zachęcać lekarzy do pracy w większych ośrodkach. 


MT: A jak rozładować tłok na oddziałach położniczych? 


J.M.:
Jestem przekonany, że przynajmniej w części odpowiadają za to strach i niekompetencja. Może to zabrzmi szokująco, ale w mojej opinii 80 proc. skierowań do szpitala nie ma uzasadnienia. Mam wrażenie, że niektórych kolegów w opiece nad ciężarną pacjentką interesuje tylko to, czy długopis pisze. Jak pisze, to można wystawić skierowanie do szpitala. Po co zlecać badania diagnozujące np. ciążę pozamaciczną, skoro zrobią je w szpitalu? Lekarze nagminnie w skierowaniach tylko „podejrzewają”, ale nic nie robią na poparcie swoich podejrzeń. To jest chore i nie zmieni się, dopóki nie będziemy mieli systemu jak np. w USA, gdzie jeden lekarz odpowiada za opiekę nad ciężarną aż do porodu. Podobny zarzut kieruję pod adresem pogotowia. Zdarzają się nam sytuacje, gdy przywożą na sygnale pacjentkę do porodu, a ona rodzi za trzy dni. Kolejna sprawa to zbyt długi pobyt w szpitalu po porodzie, często z błahych powodów po stronie dziecka, które są możliwe do rozwiązania w warunkach ambulatoryjnych. Ale to już sprawa kolegów neonatologów i pediatrów. Cały ten system wymaga rozwiązań, na które najmniejszy wpływ ma ordynator, mimo że to on – gdy zdarzy się coś złego – jest stawiany przed kamerami jako winowajca. 

Do góry