BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
Wielka interna
Jest ci źle, idź do chorego
O roli przypadku i szczęśliwych zrządzeniach losu z dr n. med. Olgą Kruszelnicką z Oddziału Klinicznego Choroby Wieńcowej i Niewydolności Serca z Pododdziałem Intensywnego Nadzoru Kardiologicznego Krakowskiego Szpitala Specjalistycznego rozmawia Olga Tymanowska
MT: Wiele kobiet, które osiągnęły sukces w kardiologii, uważa, że było im trudniej niż mężczyznom. Czy w pani przypadku też tak było?
Dr Olga Kruszelnicka: W przypadku kobiet istnieje oczywiście konflikt interesów: kobieta lekarka a kobieta strażniczka ogniska domowego. To każda z nas musi rozważyć we własnym sumieniu i to jest z dużym trudem wypracowany kompromis. Przynajmniej tak było ze mną. Myślę, że porównywanie siebie w pracy w kategorii płci jest nieporozumieniem. Trzeba akceptować fakty, a one są takie, że użyję słów satyryka Andrzeja Poniedzielskiego: „kobiety i mężczyźni się różnią, z tym że kobiety bardziej”.
Po studiach rozważałam kilka specjalizacji. Wybór kardiologii był przypadkiem i, jak to po latach oceniam, dobrym zrządzeniem losu. Nie bójmy się tego, co nazywamy przypadkiem. On jest w naszym życiu, czy się do tego przyznajemy, czy nie. Czasem bywa nieoceniony w uniknięciu zrobienia czegoś niewłaściwego. Często przypadek realizuje się przez spotkanie na swojej drodze pewnych osób. Kierowanie sobą według ściśle ustalonego scenariusza, bezkompromisowo, może skłaniać ku arogancji i braku pokory. Poza tym jest takie chińskie przekleństwo: „Niech ci się spełnią wszystkie twoje życzenia”. Myślę, że dobrze jest mieć otwarte oczy i mieć w sobie coś z obserwatora oraz wykazywać elastyczność. Chodzi o to, że proces dojrzewania – proces przemian naszej osobowości – polega często na weryfikacji priorytetów. Wracając do kardiologii, przystałam na „propozycję losu” – prof. Wiesława Piwowarska tworzyła właśnie Klinikę Choroby Wieńcowej.
MT: Początki pani drogi zawodowej były trudne, ale potem też łatwo nie było.
O.K.: Medycyna to ustawiczne kształcenie i rezygnacja z innych rzeczy. Myślę, że miałam wspaniałego mentora – prof. Wiesławę Piwowarską, która kierowała kliniką przez 20 lat i ukształtowała nas jako ludzi i lekarzy, gdyż na początku pracy w klinice (przez nią stworzonej) byliśmy zespołem młodych lekarzy. Zwykła mawiać: „Jeśli jest wam źle, idźcie do chorego”. A było nam nierzadko źle. Pokazała nam swoim przykładem wzór dyscypliny pracy – do tej pory przeze mnie nieosiągnięty, no chyba że w zrywach. Kiedyś wybraliśmy się z nią grupą do dżungli amazońskiej. Powiedziała, żebym wzięła wydrukowany doktorat – będziemy nad nim w dżungli pracować. Wzięłam, bo byłam słowna, profesor niestety też i poprawiałyśmy doktorat w dżungli!
Pamiętam też zdarzenie, jak jako młoda lekarka jechałam do Warszawy na uroczystość przyjęcia do Klubu 30 PTK, niemniej miałam bardzo zły nastrój, byłam zwyczajnie wyczerpana pracą i obowiązkami. W przedziale była pewna pani, bardzo zadbana i dystyngowana. Zauważyła, że nie najlepiej się czuję, i zapytała o powód. Powiedziałam, że pracuję do granic możliwości i już mam dość. Powiedziała mi wtedy: „Niech się pani cieszy, praca człowieka trzyma”. Ta pani miała rację i warto, żeby młodzi lekarze, którzy wchodzą w kierat pracy zawodowej, nie frustrowali się z tego powodu. Ta sama praca, tak obciążająca, uratuje ich przed wieloma frustracjami. I jeszcze jedno zdarzenie, prawie jak z „pamiętnika młodej lekarki”, no ale w końcu mówimy o początkach pracy. Miałam dyżur i bardzo ciężko chorego na oddziale reanimacji (wtedy tak się nazywał ten oddział). To był stary góral, który z ciężkim oddechem, ale z pogodą ducha mi powiedział: „Bo widzi paniusia, w życiu to się trzeba tak napracować, tak zmęczyć, żeby się chciało umierać”.
Podsumowując, nie było łatwo być młodym lekarzem: dużo dyżurów, stresu związanego z brakiem doświadczenia, obowiązków domowych do tego. Nie chcę jednak powiedzieć, że w życiu lekarza jest tak, jak ponoć Alfred Hitchcock zalecał, aby było w horrorze: „Najpierw ma być uderzenie pioruna, a potem już tylko gorzej”.
Wielka Interna
Zatorowość płucna, szczególnie w swojej najcięższej postaci, w której dochodzi do wstrząsu czy zatrzymania krążenia, jest dużym wyzwaniem, bowiem w dużej mierze o naszym działaniu decyduje ocena kliniczna, liczą się nawet minuty. Poza tym mamy do czynienia z bogactwem masek zatorowości płucnej, czyli z różnorodnością obrazu klinicznego, a to również jest sprawdzianem dla lekarza. W podręczniku „Stany Nagłe” Wielkiej Interny starałam się dokładnie przeanalizować zarówno standardy europejskie, jak i amerykańskie oraz dotknąć spraw, które niby oczywiste, ale oczywistymi nie są, albo są w standardach nieujęte. Pozwoliłam sobie na to na podstawie doświadczenia w leczeniu tej jednostki. Wytyczne dążą do usystematyzowania problemu i jest nie do uniknięcia napotkanie zdarzenia nieprzystającego do wszelkich uproszczeń. To jest normalne, trzeba mieć tylko tego świadomość i starać się dostrzegać ograniczenia schematów. Mam nadzieję, że napisany przeze mnie rozdział w podręczniku „Stany Nagłe” Wielkiej Interny pomoże w lepszym diagnozowaniu i leczeniu tych pacjentów.
MT: Kardiologia z biegiem lat stawała się dyscypliną coraz bardziej zabiegową. Jak zmieniały się pani zainteresowania naukowe?
O.K.: Przełomów w kardiologii było wiele. Jednym z ważniejszych na pewno było stentowanie na szeroką skalę naczyń wieńcowych i wprowadzenie w Polsce systemu szybkiej opieki nad chorymi z ostrym zespołem wieńcowym, już na etapie karetki pogotowia. Rozpowszechnienie i coraz większe zaawansowanie technik obrazowych, w tym rezonansu magnetycznego, również zmieniło kardiologię. Nie mogę też pominąć wejścia do powszechnego użytku wielu leków, w tym rtPA – leku stosowanego w zatorowości płucnej. Duże znaczenie ma również rozpowszechnienie stosowania kardiowerterów/defibrylatorów i innych urządzeń wszczepialnych. Na podstawie wielu badań naukowych powstały ujednolicone (europejskie) standardy kardiologiczne. Swojej pracy nigdy nie postrzegałam etapowo. Może dlatego, że cały czas pracuję w jednym miejscu. Jest to bardzo prężny ośrodek, w którym pracuje wiele osób, od których mogę się cały czas uczyć. Jeśli widzę etapy, to związane z upływem czasu, czyli określone przez życie, a nie przeze mnie. Pewnym etapem było przejście na starszego asystenta – głównie z uwagi na epitet „starszy”, co – jak wiadomo – na kobiety działa. Kolejnym było dostrzeżenie, że specjalizuję innych lekarzy, a tym samym, że czas płynie i role się zmieniają. Następnym, że są już młodzi lekarze, którzy mogliby być moimi dziećmi, i tak też po matczynemu staram się ich traktować. Podziwiam ich determinację i zapał.
Zainteresowania naukowe w zasadzie też nie miały etapów albo ja ich nie dostrzegłam. Pracowałam nad tematem doktoratu np. w czasie pobytu na uniwersytecie w Genewie. Potem pozostałam cały czas w kontakcie z poznanymi tam ludźmi, co owocowało współpracą. Osoby, z którymi współpracuję, w większości znam od czasów studiów lub z czasów tuż po ich zakończeniu i w tej współpracy etapów nie widzę.
Jest jednak rzecz, która się zmieniła. To etap, w którym rozpoczęło się traktowanie ośrodków medycznych jak zakładów mających „przynosić zyski albo przynajmniej bilansować się”. Lekarze, którzy zaczynali pracę w „poprzedniej epoce”, wiedzą, o czym mówię. Obecnemu kierownikowi kliniki prof. Jadwidze Nessler (wychowance prof. Wiesławy Piwowarskiej) nie jest łatwo być lekarzem i menedżerem jednocześnie, ale na szczęście dla chorych i dla zespołu bardzo dobrze sobie z tym radzi.
MT: Od 1995 roku należy pani do Klubu 30 PTK. Zrzesza on młodych polskich kardiologów, którzy osiągnęli znaczący międzynarodowy sukces naukowy przed 40. r.ż. Czy od początku pracy była pani nastawiona na rozwój naukowy?
O.K.: O rozwoju naukowym myślałam od samego początku pracy. Poza tym bardzo nas wszystkich w zespole do tego rozwoju mobilizowała prof. Wiesława Piwowarska, o której już wspomniałam. Niezaprzeczalnie wykonała nad nami ciężką pracę, gdyż ustawicznie tłumaczyła, że mimo zmęczenia i licznych obowiązków mamy tej dziedziny naszego życia nie odpuszczać. W Klubie poznałam wiele osób, których działalność lekarska i naukowa bardzo mnie inspirowały, imponowały mi. Muszę przyznać, że nawet teraz, gdy widzę dokonania młodych kolegów wstępujących do Klubu, nadal jestem pod wrażeniem ich pracy intelektualnej. Bardzo ciekawa pod tym względem była ostatnia letnia sesja Klubu w Krynicy z prezentacjami prac osób nowo przyjętych. Jest to opinia również innych starszych kolegów klubowych, nie tylko moja. Byliśmy zachwyceni osiągnięciami młodzieży. Klub to była znakomita inicjatywa nieżyjącego już prof. Leszka Ceremużyńskiego. Proszę sobie wyobrazić, że dopiero po niespełna 20 latach podchwycona przez Europejskie Towarzystwo Kardiologiczne, które postanowiło się na tym pomyśle wzorować.
MT: Była pani też trzykrotną stypendystką: dwukrotnie we Francji w Szpitalu Centrum Uniwersyteckiego im. Dupuytrena w Limoges i w Szpitalu Centrum Uniwersyteckiego w Genewie. Jak pani wspomina tamten czas? Jakie były różnice między medycyną w Europie Zachodniej a u nas?
O.K.: Zgadza się – moje wyjazdy były do krajów francuskojęzycznych. Szpital uniwersytecki im. Dupuytrena jest położony w masywie centralnym (Limoges), w głębokiej „starej” Francji. Jako Polka byłam taką atrakcją, że nawet poproszono mnie o przemówienie w merostwie na jakiejś uroczystości. Spotkałam się tam z dużą życzliwością. Prof. Bensaid, ówczesny szef kardiologii, nawet po latach pamiętał, nad czym pracowałam w ramach doktoratu.
W Genewie również spotkałam się z otwartością i życzliwością. Stąd późniejsza współpraca i wspólne publikacje, a to wszystko trwające aż do teraz. Z uwagi na zainteresowanie kardiodiabetologią i zespołem metabolicznym nawiązałam współpracę z diabetologiem, obecnie szefem tamtejszej diabetologii, prof. Alainem Golay. Miał znaczenie fakt, że był on członkiem zespołu Reavena – słynnego naukowca, twórcy pojęcia „zespół metaboliczny”.
Na Zachodzie kardiologia była wtedy bardziej inwazyjna niż w Polsce. Pamiętam, jak wszczepienie filtra przeciwzatorowego wykonywano u chorych ambulatoryjnych! I to zajmowało lekarzowi ok. 30 minut (od wejścia chorego do wyjścia). Osłupiałam ze zdziwienia. Pamiętam, jak zobaczyłam pierwszy raz urządzenie do PET, którego w Polsce wtedy jeszcze nie było. Byłam pod wrażeniem systematycznie organizowanych szkoleń dla lekarzy. Ale dziwiłam się liczeniem każdej tabletki leku i okresowymi rozmowami z przełożonymi, którzy oceniali nie tylko naszą pracę, lecz także osobowość. Po prostu były tam standardy, które dopiero po latach weszły do Polski.