Ugodowy rewolucjonista

Wywiad z doc. Tomaszem Hryniewieckim

Wielka Interna, czyli niezbędnik lekarza

Wielka Interna to wielkie dzieło. Przypominam sobie z czasów studenckich „Nauki o chorobach wewnętrznych” pod redakcją prof. W. Orłowskiego. Wielka Interna może się kojarzyć z tym znakomitym dziełem, choć sposób przedstawienia danych i ich aktualność jest nieporównywalna. Nie było i nie ma na rynku tak dobrego podręcznika. Jest on sprawnie redagowany, więc wszystkie tomy będą aktualne w chwili przekazania ich czytelnikom. Czym zaskakuje Wielka Interna? Nową formą nawiązującą do przejrzystego stylu anglosaskiego. Dzięki temu można szybko znaleźć potrzebne informacje. Jest to podręcznik referencyjny, do którego każdy będzie mógł się odnieść w sytuacji, gdy trzeba coś sobie przypomnieć, uaktualnić i wyjaśnić. Książka przeznaczona jest dla specjalistów chorób wewnętrznych i podspecjalizacji internistycznych. Jest to również podręcznik dla lekarzy innych specjalności, jeśli będą chcieli poszerzyć wiedzę z zakresu chorób wewnętrznych, także dla studentów i lekarzy przygotowujących się do egzaminów specjalizacyjnych. A dla tych, którzy uczą się do egzaminu specjalizacyjnego z zakresu chorób wewnętrznych, może to być podręcznik podstawowy.Doc. Tomasz Hryniewiecki jest redaktorem naukowym „Stanów nagłych” i jednym z redaktorów naukowych „Kardiologii”, także autorem rozdziału o infekcyjnym zapaleniu wsierdzia.

O osobowościach w medycynie i poletku, które trzeba pielęgnować, rozmawiamy z doc. Tomaszem Hryniewieckim, kierownikiem Oddziału Diagnostyki Jednodniowej Instytutu Kardiologii w Warszawie

MT: Ma pan opinię lekarza z szeroką wiedzą ogólną, wykształconego w starej szkole kardiologii, dogłębnie znającego internę.

DOC. TOMASZ HRYNIEWIECKI:Jeśli mam taką opinię, jest mi bardzo miło, choć druga część stwierdzenia może świadczyć, że zbliżam się do wieku emerytalnego, i to już tak miłe nie jest. Ale mówiąc poważnie, chciałbym o sobie myśleć nie tylko jako o dobrym kardiologu, ale również jako o dobrym interniście. Mam jednak świadomość pewnych braków i wiem, że muszę poszukiwać różnych wiadomości. A to już dużo w medycynie, jeśli ma się świadomość własnej niedoskonałości.

MT: W kardiologii każdy zawłaszcza sobie jakieś pole w nauce.

T.H.:To nieuniknione. Przez wiele lat pracowałem w Klinice Wad Serca, która potem przekształciła się w Klinikę Wad Nabytych Serca. Zajmowałem się różnymi metodami stosowanymi w diagnostyce wad serca. Kolejnym polem zainteresowań były interakcje między układem krążenia a układem oddechowym. Ten temat mojej pracy doktorskiej był dobrym pomysłem jako niezagospodarowany obszar badań. Zajmowałem się także infekcyjnym zapaleniem wsierdzia, chorobą rzadką, trudną do diagnostyki i leczenia, bo wiele rzeczy trzeba robić na wyczucie, polegając na intuicji.

MT: Obserwując pana udział w Wielkiej Internie, można odnieść wrażenie, że zawłaszczył sobie pan nowe pole medycyny, stając się kontynuatorem myśli innych autorytetów. Dlaczego specjalista od zapalenia wsierdzia przejmuje stany nagłe?

T.H.:Nowe poletko związane jest m.in. ze zmianą miejsca pracy w Instytucie Kardiologii - kieruję Oddziałem Diagnostyki Jednodniowej, na którym z takimi stanami mam do czynienia częściej niż w dotychczasowym miejscu, czyli Klinice Wad Serca. Ale również z tym, że przez wiele lat byłem lekarzem dyżurującym w Instytucie Kardiologii, zarówno na oddziałach, w klinikach, izbie przyjęć, jak i na OIOM. Niemniej nadal zajmuję się leczeniem wszystkich chorób z zakresu kardiologii, również zapaleniem wsierdzia.

MT: Ocenie przydatności oznaczania nowych markerów zapalenia i metod biologii molekularnej w diagnostyce infekcyjnego zapalenia wsierdzia była poświęcona pana praca habilitacyjna, chyba pierwsza na świecie omawiająca niektóre zagadnienia.

T.H.:Rzeczywiście, jej elementy były nowością w diagnostyce zapalenia wsierdzia. Częściowo znalazły potwierdzenie po latach w europejskich i amerykańskich standardach, częściowo w dalszym ciągu nie są powszechnie akceptowane. W medycynie interesuje mnie wszystko. Cenię sobie różnorodność zadań. Szczególnie dziś, gdy medycyna tak bardzo się podzieliła i każdy ma swoje małe poletko, dobrze jest być kimś, kto ma wiedzę z różnych dziedzin kardiologii i wie, kiedy skierować do specjalisty, który zajmuje się jakimś wąskim wycinkiem wiedzy kardiologicznej.

MT: W instytucie ma pan niełatwe zadanie. Pracuje pan z takimi osobowościami jak prof. Witold Rużyłło. To musi być trudne.

T.H.:Myślę, że nasza współpraca układa się pozytywnie. Cieszę się, że z takimi osobami mogę pracować, uczyć się od nich, zasięgnąć opinii czy prosić o pomoc. Środowisko kardiologów nie jest odmienne od innych. Jest wiele indywidualności, osób aktywnych. I czasem może dochodzić do konfliktów. To są ludzie chcący czegoś dokonać. Poza tym nie uważam się za silną osobowość. Jestem skory do kompromisu i, jeśli to możliwe, nie wchodzę w konflikty. Staram się dyskutować i przekonywać do swojego zdania.

MT: Dzięki ugodowości daleko pan zaszedł.

T.H.:To, że się znajduję w takim miejscu w życiu, jest w dużej mierze przypadkiem. Kardiologia była moim odziedziczonym zainteresowaniem. Mój tata był kardiologiem w Szpitalu Elżbietanek w Warszawie. Tam organizował pierwszą w Polsce pracownię hemodynamiczną, wykonywał jedne z pierwszych w Polsce cewnikowań serca, pierwsze nakłucie przegrody międzyprzedsionkowej, cewnikowanie lewego serca metodą transseptalną. Obserwowanie pracy taty, przysłuchiwanie się jego rozmowom z pacjentami bez wątpienia miało decydujący wpływ na decyzję o studiowaniu medycyny i specjalizacji z kardiologii.

MT: Tata namawiał do pójścia jego śladami?

T.H.:Wyboru nikt mi nie narzucał. Chciałem też być architektem, tworzyć, projektować. To była moja pasja, ale szczegół uniemożliwił mi te plany - kompletnie nie potrafię rysować. Została mi fascynacja architekturą. Pewnie dlatego tak lubię podróżowanie. Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Na większość rzeczy mi pozwalano, trochę się też buntowałem, ale to była samoograniczająca się rewolucja. Mama była bibliotekarką. Ale mnie pociągała medycyna, to były inne emocje. Zresztą dominowała ona w naszym domu. Tata prowadził prywatną praktykę, co w tamtych czasach nie było częste. Gabinet mieścił się w mieszkaniu. Miałem bezpośredni i codzienny kontakt z medycyną. Patrzyłem na wszystko oczarowany. Nie widziałem negatywnych stron uprawiania tego zawodu.

MT: A dzisiaj?

T.H.:Na pewno widzę więcej, choć optymizm pozostał. I poza oczywistymi aspektami finansowymi, które dostrzegam, czasem odczuwam, jak ten zawód mnie zdominował, nie pozwala rozwijać zainteresowań.

MT: Prowadzi pan prywatną praktykę i mimo że nie może pan narzekać na brak pacjentów, nie podnosi stawek.

T.H.:Lubię pracę w gabinecie. Honorarium nie jest najważniejsze, zwłaszcza że mam grupę pacjentów, których leczę od lat, i w stosunku do nich aspekt finansowy schodzi na dalszy plan. Gabinet powstał w 1999 roku po moim odejściu z Fundacji Armii Krajowej, gdzie przez blisko siedem lat charytatywnie zajmowałem się pacjentami. Od dawna marzyłem o swoim gabinecie, o nawiązaniu do doświadczeń rodzinnych. Poza tym traktowałem to jako formę rozwoju.

MT: Pacjenci mówią o panu: świetny diagnosta, ciepły człowiek, tłumaczy problemy i metody leczenia. Na portalu Znanylekarz.pl nie ma o panu żadnej negatywnej opinii.

T.H.:To jest bardzo miłe, choć jestem przeciwnikiem takich portali. Myślę, że o wielu lekarzach nie ma negatywnych opinii. Staram się z sercem podchodzić do wszystkich pacjentów, również w instytucie, nie tylko dlatego że uważam, że tak trzeba. To sprawia mi także przyjemność.

MT: Lekarze w różny sposób radzą sobie z wypaleniem zawodowym, czasem wpadają w nałogi. A pan jest postrzegany jako zawsze pogodny. Jak pan to robi?

T.H.:Nie wiem, co mnie czeka w przyszłości. Być może będę miał problemy, które dotykają wielu lekarzy. Mam mało czasu na relaks, ale próbuję w miarę możliwości poświęcić się różnym zainteresowaniom. Bardzo lubię podróże w najdalsze zakątki świata. Sam je planuję i organizuję. W tym roku wybrałem się na Filipiny. To niepopularne miejsce, choć dotrzeć tam można stosunkowo łatwo i niedrogo. Jestem także pod wrażeniem Wenezueli, Wietnamu i Kambodży. Poza tym od kilkunastu lat uprawiam płetwonurkowanie. Nurkowałem w wielu ciekawych miejscach, choć najpiękniejsze są te oblegane, czyli Egipt i Morze Czerwone oraz Wielka Rafa Koralowa w Australii. I jeszcze jedna pasja - latanie szybowcem. Marzyłem o tym od szkoły średniej. W realizacji najpierw przeszkodził sprzeciw rodziców, potem brak czasu i pieniędzy. Teraz od prawie 10 lat udaje mi się latać w różnych miejscach w Polsce. Najciekawsze było lotnisko Wilamowo pod Kętrzynem, które w czasie I wojny światowej należało do Wilczego Szańca. Niestety te wszystkie zajęcia są czasochłonne. Na co dzień czytam książki i od szkoły podstawowej interesuję się polityką, choć to nie jest modne ani relaksujące hobby. Im dłużej się nią interesuję, tym mniejsze mam ambicje polityczne, jeśli je kiedykolwiek miałem.

MT: Tryb życia nie pozostawia wiele czasu na sprawy prywatne.

T.H.:Wiele etapów mojego życia jest jeszcze przede mną, również te, które wiążą się z życiem rodzinnym. Ale w niedalekiej przyszłości zaległości odrobię i ożenię się z moją obecną partnerką. Też jest lekarzem, choć nie pracujemy razem. Poznaliśmy się, gdy pracowaliśmy w szpitalu, naturalnym środowisku poznawania partnerów. Pamiętam, jak jedna z koleżanek z innego szpitala flirtowała ze mną za pośrednictwem pacjenta. Przy jego pomocy umawialiśmy się też na randkę. W pewnym momencie nie wiedzieliśmy, czy to jest nasza inicjatywa, czy pacjenta, który wczuł się w rolę. Muszę przyznać, że był dość skuteczny, ale randka odbyła się tylko we dwoje.

MT: Większość par lekarskich poznała się na studiach. Musiał być pan wyjątkowo pilny, jeśli nie znalazł czasu na miłość?

T.H.:Nigdy nie byłem zbyt pilny. Dostosowałem swój wysiłek do tego, co było absolutnie konieczne. Starałem się za bardzo nie wysilać. Mimo że interesowały mnie wszystkie dziedziny medycyny, zdarzały mi się wpadki. Na pierwszym roku oblałem egzamin. Byłem przekonany, że jestem przygotowany, ale był to grzech niedoświadczonego studenta. Oblałem egzamin z anatomii, najważniejszy na pierwszym roku. Moja pycha i nadmierna pewność siebie została ukarana. Nauka była bardziej skuteczna w kolejnych latach studiów. Czy nie miałem czasu na miłość? Tego bym nie powiedział. Ale widać los chciał inaczej.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Tomasz Zagórski)

Do góry