Uczelnię swą widzę ogromną

Wywiad z prof. Andrzejem Książkiem

Choroby wewnętrzne są tym dla lekarza, czym lekkoatletyka dla sportowca
To najważniejszy dział w medycynie. Trudno sobie wyobrazić lekarza specjalistę, który nie umie zinterpretować EKG lub nie ma pojęcia o ciśnieniu tętniczym. Dlatego uważam, że celowe jest opracowywanie jak najlepszych podręczników i chwała wydawnictwu Medical Tribune za podjęcie się tego zadania. Na świecie są dwa podręczniki wznawiane od ponad 80 lat: interna Harrisona i Cecila Lympha, które tworzą standardy edukacji internistycznej. Myślę, że Wielka Interna może być właśnie takim dziełem, które regularnie wznawiane i unowocześniane będzie podstawowym źródłem wiedzy w tym zakresie. Czy Wielka Interna, która jest tworzona podobnie jak wspomniane amerykańskie podręczniki, ma szanse osiągnąć szczyty? Z pewnością tak, ale na to musimy jeszcze poczekać.

O medycynie, zarządzaniu i miłości do samochodów rozmawiamy z prof. Andrzejem Książkiem, rektorem UM w Lublinie

MT: W nefrologii zajmuje się pan układem adrenergicznym oraz kinetyką dializy. Jak wiele zmieniło się na tym polu?

PROF. ANDRZEJ KSIĄŻEK:Krótko pracowałem też na wydziale farmakologii, gdzie zajmowałem się układem adrenergicznym, robiłem 5/6 nefrektomii, wywoływałem mocznicę u szczurów. Tak zafascynowałem się nefrologią. W naszym ośrodku mamy najdłużej żyjących pacjentów w Polsce. Najstarsza pacjentka leczona jest dializami już 34 lata. To znaczy, że dobrze leczymy nerkozastępczo, choć na pewno już nie jesteśmy najlepsi w chorobach kłębków nerkowych. W nefrologii dokonał się niezwykły postęp, ale pamiętam czasy, kiedy była to bardziej zabiegowa dyscyplina niż kardiologia. Sami robiliśmy przetoki, zakładaliśmy cewniki do dializ otrzewnowych i dializowaliśmy chorych co kilkanaście dni. Spędzałem wówczas więcej czasu na sali operacyjnej niż na oddziale. Czas przeżycia wynosił wtedy dwa-trzy lata. Nerki to jedyny nielimitowany narząd, który na długi czas umiemy zastąpić. A dializować możemy nawet pacjentów w wieku podeszłym. Leczyłem kiedyś 99-letniego mężczyznę. Potrafilibyśmy przedłużyć jego życie nawet o kilka lat, ale po rozmowie z rodziną nie zgodził się na dializoterapię.

MT: Po raz drugi pełni pan funkcję rektora lubelskiej AM. Czuje się pan bardziej urzędnikiem niż lekarzem?

A.K.:Trochę tak, ale trzeba pamiętać, ile mam lat. Mając 65 lat, nie jest się tak prężnym naukowcem jak wtedy, gdy ma się 30, za to wieloletnie doświadczenie można wykorzystać, pomagając uniwersytetowi. Decydując się na zarządzanie uczelnią, wiedziałem, że odbędzie się to kosztem pracy w klinice. Staram się to pogodzić. Urzędem się zajmuję w godzinach 11-15. Przez pozostały czas jestem nadal lekarzem, a wieczorami naukowcem. Nie żałuję, bo jak większość osób, które decydują się na karierę akademicką, dążyłem do objęcia funkcji rektora. To jak marzenie polityka o prezydenturze.

MT: Trudno jest zarządzać tak dużą instytucją. Stawia pan na partnerstwo czy rządy silnej ręki?

A.K.:Wierzę w system ordynatorsko-konsultacyjny. Moim współpracownikom daję swobodę w podejmowaniu pewnych decyzji. Natomiast o kluczowych sprawach decydujemy razem. Staram się wszystko kontrolować, ale rzadko wzywam na dywanik. Nie jestem typem surowego szefa, bo i sam miałem szczęście nie mieć bezpośrednich przełożonych. Przez 30 lat zarządzania kliniką nauczyłem się, jak postępować z zespołem. Jestem najstarszym w Polsce kierownikiem kliniki nefrologii.

MT: Pod pana rządami UM w Lublinie powoli pnie się w górę. W ostatnim rankingu uczelnia zajęła czwarte miejsce, zaraz po UJ, AM w Poznaniu i we Wrocławiu, wyprzedzając nawet WUM. Rok temu była na piątym miejscu, wcześniej na szóstym. Jaka jest tajemnica tego sukcesu?

A.K.:Ludzie muszą pracować, mieć swobodę decyzji i pracy. Ja zajmuję się tylko kluczowymi sprawami, kontaktami na najwyższym szczeblu i pozyskiwaniem środków finansowych. Stajemy się coraz bardziej zauważalni. Zainwestowaliśmy w zagranicznych studentów. Gdy obejmowałem funkcję rektora, studiowało u nas 180 studentów zagranicznych. Dziś mamy prawie 800. Stąd mamy pieniądze na nowe inwestycje, dodatkowy zarobek dla naszych pracowników. To także sygnał, że idziemy w świat. Co prawda nie dostaliśmy tak jak inne uczelnie pieniędzy na wydatki z tytułu inwestycji wieloletniej, ale z powodzeniem ubiegaliśmy się o środki unijne. Otrzymaliśmy 160 mln zł dotacji.

MT: Jednak wielkomiejskie ośrodki, które przegrywają w rankingach, nadal uważane są za wiodące.

A.K.:Bo to stolica. My mamy ciągle mentalność azjatycką, że wszystko najlepsze musi być u sułtana. A na ogół tak nie jest. W USA najlepsi nefrolodzy pracują w Seattle, a nie w Waszyngtonie. Mam nadzieję, że zaczniemy doceniać mniejsze ośrodki, szczególnie jeśli będą umiały pozyskać fundusze unijne i mądrze z nich skorzystać. Powoli przebijemy się. Ale jeśli wrócimy do lat 50., gdy w Lublinie pracował prof. Kędra, to właśnie tu mieściło się serce polskiej kardiologii. W późniejszych latach Lublin wiódł prym w neurochirurgii. Za czasów prof. Krwawicza mieliśmy najlepszą okulistykę. To wszystko zależy od osobowości ludzi. Dziś mamy świetną ginekologię. W ciągu ostatnich trzech lat trzech naszych profesorów zostało zatrudnionych w warszawskich klinikach, a kolejny profesor nefrologii niedawno dostał ofertę pracy w stolicy. Jak widać, mamy ogromny potencjał naukowy. Przypomnę, że minister zdrowia Ewa Kopacz też jest naszą absolwentką.

MT: Ale z Lublina młodzi ludzie wyjeżdżają. Jak pan ich zachęca do pozostania?

A.K.:Trzeba im stworzyć warunki rozwoju, możliwość realizacji pomysłów w dobrze wyposażonych laboratoriach. Trzeba też umieć zaszczepić miłość do pracy. Proszę mi wierzyć, u mnie rzadko kto wychodzi do domu przed 16.00. Ja im mówię: uczcie się, rozwijajcie, osiągajcie szczyty i idźcie na swoje.

MT: Przydało się panu doświadczenie zdobyte w zagranicznych placówkach?

A.K.:Szczególnie ze szpitala w Libii, gdzie w 1988 roku tworzyłem stację dializ. Tam nauczyłem się, że kierowanie ludźmi to sztuka wyboru i niejednokrotnie kłopoty szpitali wynikają z tego, że ich szefowie nie mają wystarczającego doświadczenia. W zespole zawsze są konflikty, które można zaogniać lub tłumić. Zawsze będzie grupa niezadowolonych i jeśli nie jest zbyt liczna, nie ma się czym przejmować.

MT: Spotyka się pan ze słowami krytyki?

A.K.:W oczy mi nic nie powiedzą, bo się boją.

MT: Niedawne zamieszki w USA pokazały, że studenci to grupa, z którą trzeba się liczyć. Co by pan zrobił, gdyby przeciwko pana kandydaturze na stanowisko rektora tak protestowano?

A.K.:Bez wahania bym ustąpił. Mam zawód - jestem lekarzem. Taka sytuacja na szczęście nie miała miejsca, choć przyznam, że 40 z 280 osób sprzeciwiło się ponownemu wybraniu mnie na funkcję rektora. Uważam, że to normalne. Gdyby 100 proc. udzieliło mi poparcia, pomyślałbym, że to jakaś lipa.

MT: Co pan uważa za najtrudniejsze w zarządzaniu uczelnią?

A.K.:Układy międzyludzkie. Najtrudniej je przewidzieć.

MT: Prowadzone przez pana reformy nie zostały entuzjastycznie przyjęte.

A.K.:Szczególnie gdy wyłączyłem z naszych struktur ogromne centrum stomatologiczne. Pamiętam protesty kolegów, którzy wróżyli katastrofę. Po dwóch latach okazało się, że centrum, które było kulą u nogi szpitala, świetnie się rozwija. Kolejny punkt zapalny to rozwój anglojęzycznej stomatologii. Wielu wykładowców odmówiło wykładania na tym wydziale. Ale gdy zobaczyli, że zamiast po południu dorabiać na zewnątrz, mogą za lepsze wynagrodzenie pracować w swojej Alma Mater, zmienili zdanie. W tej chwili jest więcej chętnych niż miejsc.

MT: Konstanty Radziwiłł, prezes NRL, powiedział, że „pomysł zastępowania zajęć teoretycznych podczas studiów praktykami klinicznymi grozi »felczeryzacją medycyny«”. Ma rację?

A.K.:Staż jest zmarnowanym rokiem w życiu lekarza, który po studiach powinien zdać LEP i podjąć pracę w swojej dyscyplinie. Nie ma potrzeby, żeby przez rok przez dwa tygodnie chodził na nefrologię, kolejne na kardiologię, dermatologię. Nic nie zobaczy, nic nie zrobi, bo on tam nie jest potrzebny.

MT: Jakich pilnych zmian wymaga kształcenie na uczelniach medycznych?

A.K.:Poziom nauczania jest różny. Oczywiście, są jednakowe układy ramowe, ale mamy także pewną dowolność. To dobrze, bo uczelnia winna mieć swobodę. Dzisiaj coraz większy nacisk kładzie się też na samokształcenie. Kiedyś było inaczej. Za moich czasów w zasadzie wszystko opierało się na samokształceniu. Na ćwiczeniach były duże, 30-osobowe grupy, a adiunkt umiał wycisnąć ze studenta ostatnie poty. W tak dużej grupie wiedzę było znacznie trudniej przekazać. Uczyliśmy się jak szaleni, a i tak zdarzało się, że profesor podchodził do któregoś z nas, mówiąc: „Kolego, ja pana nie widzę”. To wystarczało. Wiadomo było, że student już nie ma żadnych szans. To były czasy, kiedy przyczepiano się do brakującego przecinka w historii choroby tylko dlatego, że profesor musiał pokazać, kto tu rządzi. A dziś przychodzi po roku asystent i mówi: „Panie profesorze, pan się leni. Jeszcze nie mam doktoratu, a już rok tu pracuję”. Pamiętam, jak kiedyś, zanim zostałem profesorem, zwróciłem adiunktowi uwagę, że słabo pracuje, a on na to: „To pana zdanie. Ja uważam, że pracuję bardzo dobrze”. Kiedyś takie zachowanie było nie do pomyślenia.

MT: Poza pracą chętnie oddaje się pan pasji. Jest pan znanym samochodziarzem.

A.K.:Po prostu zawsze miałem dobre samochody, bo dlaczego miałbym ich nie mieć?

MT: Ale nie każdy kupuje jaguara i martwi się, że trudno będzie go czymś zastąpić, bo na rynku nie ma lepszych samochodów?

A.K.:Rzeczywiście wtedy jaguara nikt nie miał. Ale to był stary samochód, bo w tamtym okresie na nowego nie byłoby mnie stać. Zresztą szybko go zamieniłem na renault lagunę, potem na bmw i mercedesa. I przy mercedesach zostałem. Choć moim pierwszym samochodem, jeszcze na studiach, była syrenka.

MT: Wolne chwile spędza pan w domku nad jeziorem lub w Kazimierzu nad Wisłą.

A.K.:W Kazimierzu mam zamiar zamieszkać na emeryturze. Będę mógł w pełni oddać się temu, co naprawdę lubię - pływaniu i grze w golfa. Pływam w poniedziałki od godziny 19.15 do 20.00, a w golfa gram, gdy jest pogoda, najchętniej w Hiszpanii. Niektórzy się dziwią, jak ja to godzę z pracą zawodową. Ale czy to wymaga tyle czasu?

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Mikołaj Majda)

Do góry