Koncepcja wiejskiego lekarza

Wywiad z prof. Jarosławem Drożdżem

Wielka Interna
Interna przez wiele lat była królową medycyny i teraz, w dobie specjalizacji, została zapomniana. Prawdziwych internistów, którzy potrafili leczyć cały organizm od tarczycy po jamę brzuszną, już praktycznie nie ma.Wielka Interna proponuje powrót do źródeł. Interniści hołdujący zasadom starej dobrej medycyny szczegółowo opisują zagadnienia dotyczące poszczególnych narządów, zaznaczając zarazem, że ludzki organizm działa jak system naczyń połączonych i związek między organami jest bardzo silny.Wielka Interna to dwunastotomowe dzieło. Oczywiście możliwy jest zakup pojedynczych egzemplarzy, ale myślę, że większość lekarzy będzie chciała mieć wszystkie tomy. Czasem się zdarza, że nasz pacjent chory na serce ma problem z nerkami, który jest dokładnie wyjaśniony w tomie nefrologicznym Wielkiej Interny. Książka jest skonstruowana w taki sposób, żeby lekarz po jej przeczytaniu miał ogólną wiedzę pozwalającą mu w zaciszu gabinetu usiąść z pacjentem i samodzielnie dojść do prawidłowego rozpoznania, zaproponować leczenie i dalszą opiekę. W Wielkiej Internie wiedza jest przedstawiona w formie najbardziej potrzebnych klinicznie zagadnień.

O sukcesach, ślepych uliczkach i zasadach holistycznej medycyny rozmawiamy z prof. Jarosławem Drożdżem, kierownikiem Kliniki Kardiologii Szpitala Klinicznego im. Sterlinga w Łodzi

MT: Coraz mniej jest lekarzy, którzy mimo że wyspecjalizowali się w danej dziedzinie, są przedstawicielami dawnej szkoły interny. Czuje się pan takim lekarzem?

PROF. JAROSŁAW DROŻDŻ:Chciałbym bardzo. W kardiologii poznałem wiele fascynujących rzeczy, ale wpadłem też w kilka ślepych uliczek. Na początku bardzo krótko zajmowałem się zaburzeniami rytmu serca i stymulacją przezprzełykową. Potem, po epizodzie typowo klinicznej medycyny, w obrębie kliniki chorób wewnętrznych, zainteresowałem się technikami obrazowymi, a szczególnie echokardiografią. Kolejną moją fascynacją była kardiologia inwazyjna. Pod koniec lat 90. większość czasu spędzałem w pracowni hemodynamicznej, przeprowadzając koronarografie i angioplastyki w stabilnej dławicy piersiowej i ostrych zespołach wieńcowych. Ustąpienie bólu zawałowego z ciągu kilku minut robi niesamowite wrażenie. Jako kardiolog inwazyjny nie mogłem powiedzieć, że się nudzę, ale zauważyłem, że coraz więcej czasu spędzam przy aparacie do angiografii. Mój kontakt z pacjentem stopniowo malał. Po 2000 roku zmniejszyłem liczbę samodzielnie wykonywanych badań echokardiograficznych oraz zabiegów kardiologii interwencyjnej, a większość czasu zacząłem poświęcać pracy na sali intensywnego nadzoru kardiologicznego. Później, po 2005 roku, kojarzyłem tę pracę z prowadzeniem Oddziału Wczesnej Rehabilitacji Kardiologicznej. Dziś prowadzę wieloprofilową Klinikę Kardiologii, dysponującą możliwościami wszelkich zabiegów interwencyjnych. Dla siebie pozostawiam dziś najlepszy kąsek - podejmowanie kluczowych decyzji. Staram się też uzmysławiać pacjentowi, że lekarz jest potrzebny nawet wówczas, kiedy dramatyczne chwile minęły...

MT: Bo przeszedł ostry incydent sercowo-naczyniowy i czuje się zdrowy.

J.D.:I wraca do starych przyzwyczajeń. Młodych ludzi najchętniej lubiłem przekonywać do zmiany nawyków podczas zabiegów angioplastyki. Pytam pacjenta, czy odpowiada mu atmosfera pracowni hemodynamiki: mrok, lampa, kilka anonimowych osób w kitlach, ciasny, niewygodny stół, na którym leży, i ból w klatce piersiowej. I czy chce tu wrócić? Pytam, aby za każdym razem, gdy sięgnie po papierosa, przypomniał sobie to miejsce i moje słowa. Jeśli przyczyni się to do rzucenia nałogu, to też jest sukces. Dotarcie do umysłu chorego jest sztuką. Pacjentom, którzy wchodzą w tzw. okres młodego dziadka, mówię, że jeżeli chcą iść z wnukiem do parku, muszą być zdrowi, wydolni fizycznie. Ale bywa, że nasza rola zdaje się niewielka. To okres wieku podeszłego. Wtedy musimy wrócić do starej szkoły interny, bo nasz pacjent często ma wiele współistniejących chorób. Trzeba zdiagnozować najważniejsze problemy i zastosować leki o wielokierunkowym działaniu. Jedna tabletka zmniejszająca ciśnienie i tętno, dodatkowo działająca prewencyjnie i dobrze tolerowana - dzisiejsza medycyna zna takie... Również w podręczniku Wielka Interna jest wiele działów poświęconych pacjentom w wieku podeszłym, których leczenie zawsze stanowi wielkie wyzwanie i przez to przez wielu lekarzy są źle leczeni.

MT: Powiedział pan: „Kardiolog to osoba, która jest w stanie bardzo szybko zdiagnozować problem i go rozwiązać, gdy widzi zagrożenie, potrafi natychmiast przejść do działania nawet mocno interwencyjnego, jak chirurg, i to mi się w kardiologii najbardziej podoba”.

J.D.:Chodziłem do liceum biologiczno-chemicznego, interesowałem się chemią, brałem udział w wielu olimpiadach chemicznych. Zainteresowania chemią odziedziczyłem po moim ojcu, który jest chemikiem. O wyborze medycyny zdecydował ostatni rok. Przed maturą podejrzewałem, że jedną z najciekawszych rzeczy jest wykorzystanie wiedzy chemicznej do zrobienia czegoś spektakularnego, jak wyprodukowanie nowych leków. Dopiero na studiach zobaczyłem, że chemia jest zaledwie drobnym ułamkiem tego, czego trzeba było się uczyć, dominowała biologia. Stopniowo zacząłem widzieć medycynę jako rzemiosło, umiejętność składania prostych faktów i wyciągania właściwych wniosków. Na ostatnich latach przyglądałem się różnym dziedzinom medycyny. Najbardziej interesowały mnie zagadnienia związane z sercem. Prof. Andrzej Piotrowski zachęcał mnie do intensywnej opieki dziecięcej, gdzie dominują zaburzenia krążenia. W tamtym okresie odbywałem dwukrotnie staż w klinice kardiologii w Aachen u prof. von Bernutha. Pomyślałem, że kardiologia może być jeszcze ciekawsza, jeśli będzie dotyczyć nieco stabilniejszych małych pacjentów oddziałów kardiologii dziecięcej. Potem doszedłem do wniosku, że organizm dojrzały ma znacznie szerszą gamę możliwości. Tu wady wrodzone nakładają się na zdecydowanie większą grupę wad nabytych, dochodzi choroba wieńcowa, nadciśnienie, kardiomiopatie, zaburzenia rytmu. Wróciłem do Łodzi, rozpocząłem pracę w klinice prof. Marii Krzemińskiej-Pakuły. Tu nauczyłem się zawodu od najlepszych fachowców. I gdy zacząłem się zbliżać do 50. r.ż., zamarzyła mi się samodzielna pozycja. Objąłem kierownictwo Kliniki Kardiologii Szpitala Sterlinga. W Polsce nie ma chyba kliniki, która miałaby taką historię jak ta. To właśnie tu, przed 60 laty, w 1950 roku prof. Jerzy Jakubowski z prof. Mściwojem Semerau-Siemianowskim zorganizowali klinikę, która choć nosiła nazwę kliniki chorób wewnętrznych, dziś mogłaby być uznana za kardiologiczną. I w to szpitalu z duszą, wybudowanym w 1892 roku przez Izraela Poznańskiego, przez tego samego architekta, który zaprojektował Pałac Poznańskich w Łodzi znajdujący się dziś w sercu Manufaktury. Kierowanie tą kliniką postrzegałem jako szczyt, o który warto walczyć. Tu, przed 30 laty, prof. Jan Moll wykonał pierwszy, choć nieudany przeszczep serca w Polsce. To było miejsce pracy znakomitych klinicystów - prof. Włodzimierza Musiała, prof. Haliny Prackiej, prof. Haliny Bolińskiej, którzy potrafili podejść do pacjenta, przyłożyć słuchawkę, porozmawiać chwilę i podjąć decyzję.

MT: Kieruje pan kliniką od października 2008 roku. Początki były trudne?

J.D.:Moje pierwsze działania skoncentrowały się na zakupie odpowiedniej aparatury. Zainstalowaliśmy po roku nowy cyfrowy angiograf z trójwymiarową rekonstrukcją obrazów, uruchomiliśmy pracownię hybrydową z aparatem do znieczulenia i respiratorem, uzupełniliśmy pompy do kontrapulsacji, trzy nowoczesne echokardiografy, najnowocześniejszy aparat do elektroterapii, wprowadziliśmy hemofiltrację do sali intensywnego nadzoru kardiologicznego oraz kupiliśmy 30 komputerów, by każdy miał dostęp do aktualnych danych. Druga rzecz, o której pomyślałem, to konieczność zapewnienia klinice stosownych przestrzeni. Z bólem, ale i ze zrozumieniem przyjmujemy propozycję rektora Uniwersytetu Medycznego prof. Pawła Górskiego przeniesienia się do przestronnych i dobrze wyposażonych wnętrz Centrum Kliniczno-Dydaktycznego. Na to uczelnia czekała 30 lat.

MT: Przygodę z kardiologią rozpoczynał pan w „Klubie 30”. Czy dziś jako szef kliniki ocenia pan, że idea prof. Leszka Ceremużyńskiego się sprawdziła?

J.D.:To była wspaniała i wizjonerska koncepcja. Prof. Leszek Ceremużyński, wieloletni prezes PTK, zauważył, że relacje między już dojrzałymi kardiologami nie zawsze idą w parze z głęboką przyjaźnią, a decyzjami czasem rządzi niezdrowe współzawodnictwo. Uznał, że łatwiej będzie temu zapobiec, jeśli się poznamy i zaprzyjaźnimy, zanim zdobędziemy laury. Prof. Ceremużyński znalazł też sposób, jak z licznej grupy młodych kardiologów wybrać tych, którzy staną się później samodzielnymi pracownikami nauki, profesorami, kierownikami klinik. Do dziś pamiętam, kiedy ze swoją kapitańską czapką i dzwonkiem okrętowym przyznawał mi odznakę klubową. Najbardziej zapadło mi w pamięć to, co mówił o zachowaniach niegodnych w medycynie. Choć stanowią margines, to dotyczą one niemal wyłącznie lekarzy, którzy mają już pewien staż zawodowy. „Lekarze po studiach mają czyste intencje. Obserwując nas, starszych, nabierają złych nawyków” - mawiał. Dziś jako kierownik staram się działać w sposób do granic możliwości przejrzysty, konsultuję wiele spraw ze współpracownikami, przekonuję zespół do swoich koncepcji, ale nie wymuszam ostatecznej decyzji. W każdym momencie mam na uwadze, że jestem wnikliwie obserwowany i staram się tak postępować, aby dawać dobry przykład, nagrany ukrytą kamerą nie wstydzić się zarejestrowanych obrazów i dźwięku.

MT: Jeden z pacjentów powiedział o panu: „Myślałem, że tacy lekarze są tylko w Leśnej Górze”.

J.D.:W mojej praktyce staram się zachować tak, jakbym rzeczywiście pracował w Leśnej Górze. Dysponując całym współczesnym instrumentarium, diagnostykę zaczynam od jak najprostszych metod. Najpierw myślę, że to nie choroba jest zaawansowana, ale lek jest niewłaściwie dobrany i to on jest przyczyną dolegliwości. Być może stąd koncepcja wiejskiego lekarza, który zna pacjenta i jego rodzinę, ma czas na rozmowę, na wysłuchanie pacjenta, na rozmowy wykraczające poza ramy: ból, koronarografię, stent, rehabilitację i wypis.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Paweł Nowak)

Do góry