Przetrwać i stać się mądrzejszym

Wywiad z prof. Dariuszem Moczulskim

Podręcznik trzeba polubić

Wielka Interna jest podręcznikiem dla ludzi uczących się chorób wewnętrznych na wszystkich etapach edukacji. To może być książka dla ambitniejszych studentów, dla osób specjalizujących się w chorobach wewnętrznych, a także dla tych, którzy rozpoczynają specjalizację z diabetologii. Książka przeznaczona jest jednak głównie dla lekarzy chorób wewnętrznych pracujących na oddziałach chorób wewnętrznych i w poradniach, a także dla lekarzy POZ i lekarzy rodzinnych, którzy zajmują się chorymi na cukrzycę. Jest napisana w przyjazny, prosty sposób i wyjaśnia wiele trudnych zagadnień z zakresu diabetologii. Jest też przyjemna w czytaniu. A to bardzo ważne, bo podręcznik trzeba polubić. Na rynku jest wiele dobrych podręczników. Informacje w nich zawarte są podobne, bo i wiedza jest uniwersalna. Różnią się natomiast formą jej przedstawienia. To właśnie decyduje o tym, czy dany podręcznik lubimy i czy chcemy się z niego uczyć. Nie lubimy podręczników, które są długie, zawierają bardzo dużo szczegółów, czasem mało praktycznych. Wówczas musimy przeczytać wiele stron, żeby wyłapać najważniejsze rzeczy. Nie lubimy też podręczników bardzo krótkich, gdzie wiedza jest powierzchowna. Naszą ambicją było stworzenia dobrego, nowoczesnego podręcznika, gdzie wiedza oraz wiele praktycznych rad dotyczących leczenia chorego na cukrzycę jest przedstawiona w sposób prosty, zwięzły i ciekawy. Czyni to Wielką Internę podręcznikiem nie tylko dobrym, ale i przyjemnym w czytaniu.

O motywacji pozytywnej, upadku muru i czynniku ludzkim rozmawiamy z prof. Dariuszem Moczulskim, kierownikiem Kliniki Chorób Wewnętrznych i Nefrodiabetologii UM w Łodzi

MT: Ma pan szerokie spojrzenie na internę. Jest pan specjalistą w dziedzinie chorób wewnętrznych, hipertensjologii i nefrologii, ale nie diabetologii.

PROF. DARIUSZ MOCZULSKI:To prawda, nie jestem specjalistą diabetologii. Swoją pracę zaczynałem w 1993 roku na oddziale nefrologii, kierowanym przez panią prof. Ewę Żukowską-Szczechowską, w zabrzańskiej Klinice Chorób Wewnętrznych, Diabetologii i Nefrologii prowadzonej przez prof. Władysława Grzeszczaka. Pierwsze lata spędziłem właśnie tam, pracując również w stacji dializ. Potem, w 1996 roku, na trzy lata wyjechałem do USA do wiodącego ośrodka naukowego w badaniach nad cukrzycą - Joslin Diabetes Center, gdzie w grupie prof. Andrzeja Krolewskiego pracowałem nad genetycznym podłożem nefropatii cukrzycowej. Zająłem się więc czymś z pogranicza diabetologii i nefrologii, czyli cukrzycową chorobą nerek. Po powrocie do Polski nadal pracowałem na oddziale nefrologii, ale moje zainteresowania koncentrowały się również na genetyce i diabetologii. Przełomowym momentem w moim rozwoju zawodowym było zaproponowanie mi w 2000 roku przez prof. Krzysztofa Strojka pracy w Wojewódzkiej Poradni Cukrzycowej w Zabrzu, gdzie pracowałem przez sześć lat do momentu objęcia kierownictwa kliniki w Łodzi. W poradni nauczyłem się bardzo dużo, za co jestem prof. Strojkowi ogromnie wdzięczny.

MT: Oddział, którym pan kieruje, zajmuje się wieloma zagadnieniami...

D.M.:Dlatego wiedza z wielu dziedzin tak bardzo się przydaje. Medycyna, a zwłaszcza choroby wewnętrzne, czasem trochę sztucznie dzielą się na podspecjalizacje. Lekarze zaczynają się zajmować jedną określoną dziedziną, nie patrząc na pozostałe, co zubaża lekarza i nie zawsze służy pacjentowi. Spojrzenie interdyscyplinarne pomaga w prowadzeniu pacjenta oraz w pracy naukowej. I ja też, funkcjonując w obrębie tych trzech dziedzin: nefrologii, diabetologii i genetyki, zyskuję nowe możliwości rozwoju. Medycynę zawsze wyobrażałem sobie jako naukę trudną, wymagającą zdobycia dużego doświadczenia. Pamiętam, że gdy pierwszy raz jako student zetknąłem się z tym ogromem wiedzy, byłem przytłoczony.

MT: A jednak pana to nie zniechęciło?

D.M.:O medycynie myślałem jeszcze w liceum pod wpływem mojego ojca, który często powtarzał, że mógł zostać lekarzem. Jego kiedyś też ktoś namawiał na wybór medycyny. Ojciec jednak poszedł inną drogą. Został inżynierem metalurgii. W liceum zacząłem przygotowania do egzaminu, dużo czasu poświęcałem biologii i chemii. Czy byłem pilnym uczniem? Tak, jeżeli coś mnie fascynowało. Uważam, że pasja i pozytywna motywacja są najważniejsze, bo wówczas zrobimy nawet najtrudniejsze rzeczy. Były też obszary, w których gorzej sobie radziłem, jak przedmioty humanistyczne. Teraz trochę się dziwię, bo choć talentu do przedmiotów humanistycznych nie mam, myślę, że mogłem osiągnąć więcej. Nawet gdy miałem chwilami pozytywną motywację do przedmiotów humanistycznych, to niestety zamieniano ją w negatywną.

MT: Jaka była reakcja w domu? Tata chciał, żeby spełnił pan jego niezrealizowane marzenia, a pan uczył się wybiórczo...

D.M.:Rodzice traktowali mnie jako osobę odpowiedzialną i poukładaną. Nie pamiętam, by mnie pilnowali lub chcieli wpływać na moje decyzje. Poznali się w Krakowie, gdzie mama mieszkała, a ojciec studiował na AGH. Mama skończyła technikum ekonomiczne, pracowała w kadrach Huty Miasteczko Śląskie, a potem w Hucie Łaziska. Z reguły szła do pracy tam, gdzie mój ojciec. Ja urodziłem się w Tarnowskich Górach, a do 5. r.ż. mieszkałem w małej, malowniczej miejscowości Świerklaniec, gdzie dziadkowie po wojnie zostali przesiedleni ze Wschodu, z okolic Stanisławowa. Potem przeprowadziliśmy się do Tychów, gdzie skończyłem liceum.

MT: I wyjechał pan na studia do Berlina?

 D.M.: W 1987 roku była możliwość wymiany studentów między Polską a NRD. Po zdaniu egzaminu w Łodzi rozpocząłem studia lekarskie na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie. Skończyłem je w 1993 roku. W połowie studiów byłem świadkiem zjednoczenia Niemiec. To było bardzo ciekawe doświadczenie. Podczas takiego wyjazdu nie uczymy się innej czy lepszej medycyny, co zawsze powtarzam moim studentom, ale uczymy się szerszego spojrzenia na świat, poznajemy jego różnorodność. Pamiętam swój pierwszy dzień. Wysiadłem z pociągu, wielki plecak, dwie ciężkie torby. I długa droga do akademika. Nagle podchodzi do mnie kameruński student z naszego roku i proponuje mi pomoc w zaniesieniu bagaży do akademika. Zdziwiłem się, bo człowiek na początku jest wystraszony, nieufny. Natomiast widząc otwarcie innych, stajemy się lepsi i bardziej tolerancyjni.

MT: Proces zjednoczenia Niemiec w 1990 roku był czasem niespokojnym, co nie sprzyja studiowaniu.

D.M.:Student ma określone potrzeby, więc ten okres wspominam mile. NRD było państwem socjalnym, bardzo tanim dla studentów. Dodatkowo interesująca była możliwość spotkania się z obcokrajowcami, tym bardziej że wcześniej tych kontaktów nie było wiele. Ale oczywiście były też problemy, jak wymiana marek wschodnich na zachodnie i niepewność dotycząca kontynuowania studiów w Berlinie. W tamtym okresie często przyjeżdżałem do Polski. Jeździłem nocnym pociągiem, który niemal zawsze był przeładowany. W Berlinie każdy powoli oddalał się w swoim kierunku, a ja zmęczony, z wyładowanym plecakiem pędziłem prosto na zajęcia. Pamiętam też, jak runął mur berliński. Niemcy, moi koledzy z grupy, bardzo się cieszyli z tego faktu. To była istna euforia.

MT: Nie myślał pan wówczas, że powrót do Polski oznacza problemy, które w Niemczech zostały już rozwiązane?

D.M.:Berlin jest niecałe 100 km od granicy z Polską. Często jeździłem do Polski. Staże odbywałem w szpitalach w Polsce, bo chciałem wakacje spędzać w kraju. Więc od polskiej rzeczywistości tak bardzo się nie oddaliłem. Na pewno pod względem finansowym pewne rozwiązania w bogatszym państwie są korzystniejsze niż w biedniejszym. Ale ja uważam, że w medycynie najważniejszym czynnikiem jest czynnik ludzki. A ludzie są wszędzie tacy sami. Studia w Berlinie były też dużym doświadczeniem poznawczym. Przykładem może być idący na obchód lekarz, który wita się z pacjentem, podaje mu rękę, co w Polsce nawet teraz nie jest popularne. To na pewno jedna z wielu rzeczy, które wyniosłem ze studiów. Jestem daleki od stwierdzenia, że tam było lepiej. Było po prostu inaczej. Czy chciałem wrócić do kraju? Nigdy nie miałem wątpliwości. W Polsce człowiek czuje się u siebie i wśród swoich.

MT: Jednak w Polsce jest trochę inaczej. Inne jest podejście do pracy zespołowej, nawet sposób myślenia jest bardziej tradycyjny.

D.M.:W Niemczech spotkałem się z otwarciem na studenta i współpracowników. I w Polsce na początku, kierując się modelem zdobytym w Niemczech, jako asystent na pewno byłem postrzegany jako miękki, niezbyt groźny, u którego nie trzeba się uczyć. U nas obowiązuje wzór patriarchalny, nauczyciel pilnuje, żeby student się nauczył, a student kombinuje, jak zaliczyć egzamin. Ten system tradycyjny rodzi pewne niebezpieczeństwo. U niektórych, dobrych studentów może zamienić motywację pozytywną na negatywną. Dlatego wszystkich swoich studentów i współpracowników namawiam do pasji, bo lepsza pasja niż przymus.

MT: A czym jest pasja w pana przypadku?

D.M.:Gdy wypełniam różne dokumenty, często jest tam rubryka hobby. I trzeba coś wpisać. Zawsze wpisywało się filatelistyka, bo to brzmi tak inteligentnie. I pewnie gdybym musiał coś wpisać, to byłaby to właśnie filatelistyka, żeby czymś zapełnić rubrykę. Ale nie wiem, czy mam jedno sprecyzowane zainteresowanie. Oczywiście po ciężkiej i stresującej pracy szukam energii na zewnątrz. Dostarczają mi jej bliscy, moja żona i troje dzieci, a także dobrzy znajomi. Lubię też podróże, ale nie te na koniec świata, lecz bliskie, by oderwać się od codziennego dnia.

MT: A przed panem jeszcze wiele zadań.

D.M.:Do emerytury zostało mi jeszcze ponad 20 lat i wiele mogę osiągnąć. Od trzech lat pracuję nad poprawą istniejącej kliniki chorób wewnętrznych i nefrodiabetologii, nad stworzeniem zespołu specjalistów, ale też zespołu, gdzie młodzi ludzie będą mogli dołączać i się kształcić. A tworzenie zespołu to rozszerzanie możliwości tworzenia czegoś zarówno w sferze leczniczej, dydaktycznej, jak i naukowej. Tu nie ma ograniczeń i właśnie w sferze naukowej marzy mi się dalszy rozwój. Podczas trzyletniego stażu w Joslin Diabetes Center w Bostonie zasmakowałem trochę wielkiej nauki światowej i po powrocie do Polski chciałbym, byśmy pod tym względem gonili świat. I to jest moim największym celem dalszego rozwoju. Dziś jestem najbardziej dumny z ogromu doświadczenia, co nie zawsze w chwili jego zdobywania łatwo przychodziło. Ale człowiek jest zadowolony, że pewne rzeczy przetrwał i stał się przez to mądrzejszy.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Anna Malisz-Nowak)

Do góry