ŚWIĄTECZNA DARMOWA DOSTAWA od 20 grudnia do 8 stycznia! Zamówienia złożone w tym okresie wyślemy od 2 stycznia 2025. Sprawdź >
Nie chcę roli satrapy
Wywiad z prof. Ludomirem Stefańczykiem
Wielka Interna
Radiologia i diagnostyka obrazowa, którą reprezentuję, rozwija się niezwykle dynamicznie. To, co się działo pięć lat temu i było dostępne w podręcznikach radiologii, dziś jest już w dużej mierze nieaktualne. Diagnostyka obrazowa, która coraz bardziej zbiega się z innymi metodami diagnostycznymi, jest kilka kroków do przodu w stosunku do możliwości terapeutycznych. W związku z tym uaktualnienie podręczników jest celowe nawet w dobie powszechnego dostępu do internetu. Podręcznik jest tą formą, która przesiewa pojawiające się nowe informacje. One spektakularnie rozbłyskują, ale i szybko bledną po okresie weryfikacji. Postęp jest dynamiczny. W podręcznikach wydanych kilka lat temu nie funkcjonowały jeszcze takie pojęcia jak spiralna wielorzędowa tomografia komputerowa, nie mówiło się o zastosowaniu rezonansu magnetycznego do obrazowania klatki piersiowej i jamy brzusznej, metodach perfuzyjnych czy dopplerowskich w ocenie ukrwienia narządowego oraz środkach kontrastowych stosowanych w diagnostyce nerek czy wątroby. Dlatego wydanie Wielkiej Interny i zgromadzenie w niej najbardziej aktualnej wiedzy uważam za mądre i celowe.
O rozwiązywaniu rebusów medycznych i drodze do zwariowania rozmawiamy z prof. Ludomirem Stefańczykiem, kierownikiem Katedry Radiologii i Diagnostyki Obrazowej UM w Łodzi
MT: Młodzi adepci medycyny marzą o kardiologii, chirurgii, spektakularnych działaniach, a pan wybrał radiologię. Dlaczego?
PROF. LUDOMIR STEFAŃCZYK: Zawsze czułem pociąg do praktycznego działania, choć inklinacji w kierunku chirurgii czy kardiologii nie miałem. Zająłem się więc radiologią zabiegową. W obrębie jamy brzusznej wykonuję zabiegi interwencyjne pod kontrolą ultrasonografii, drenuję torbiele, ropnie czy drogi żółciowe. Dzięki temu mogę zaspokoić ten pierwiastek, który drzemie w mojej naturze. Rodzice nie byli lekarzami. Pierwszą osobą w rodzinie, która wybrała zawód lekarza, była moja siostra. Jednym z czynników, które zdecydowały, że i ja będę studiował medycynę, była reakcja rodziców, którzy powiedzieli, że skoro są w domu podręczniki po starszej siostrze, nie ma sensu kupować nowych. Poddałem się tej presji i zostałem lekarzem. A radiologia to pasjonująca, multidyscyplinarna specjalność. Zajmujemy się ultrasonografią, rezonansem magnetycznym, TK i radiologią klasyczną. Ta dziedzina nie nudzi, bo mamy możliwość weryfikacji diagnozy różnymi metodami, co można przyrównać do rozwiązywania rebusów. Każdy pacjent jest zagadką, którą w trakcie procesu diagnostycznego staramy się rozwiązać. A momentów bezsilności dzięki rozwojowi technik obrazowania jest niewiele. Pamiętam pacjenta, schorowanego człowieka, od lat dializowanego, ze zmianami wielonarządowymi, który przyjechał do nas na badanie wskaźnika zwapnienia tętnic wieńcowych. TK wykazała nie tylko podwyższony wskaźnik calcium score, co bardzo często występuje u tych pacjentów, lecz także odwapnienie kości, chrzęstniaki w kościach, torbiel w nerce oraz zmiany w wątrobie. W tej sytuacji zaczęliśmy to badanie przygotowywać do prezentacji studentom jako przykład wszechstronności wielorzędowej TK i uzyskania bardzo wielu różnych informacji. Dopiero po pewnym czasie ktoś zwrócił uwagę, że ten pacjent ma jeszcze kompresyjne złamanie kręgu. To przypomina, że trzeba mieć dystans w stosunku do swojej spostrzegawczości.MT: Radiologia stała się medialna za sprawą badań szczątków gen. Sikorskiego.
L.S.:U nas też się dzieją ciekawe rzeczy. Kilka tygodni temu badaliśmy miecz rzymski metodą promieniowania jonizującego, by sprawdzić, z jakiego okresu pochodzi i czy nie jest falsyfikatem. Okazało się, że jest oryginalny, ale ma średniowieczne ulepszenia. W naszym zakładzie są także prowadzone badania czynnościowe mózgu, realizowane na bazie funkcjonalnego rezonansu magnetycznego, gdzie porównując stan umysłu w trakcie spoczynku czy relaksacji oraz w trakcie pobudzenia, identyfikuje się obszary, w których wzrasta ukrwienie. Nie jest to co prawda badanie, które potrafi rozpoznać ukryte emocje, ale możemy dzięki niemu przypisać ich lokalizacje w mózgu pacjenta. Ta metoda może także służyć jako wykrywacz kłamstw. W trakcie wywiadu z osobą poddawaną badaniu inne ośrodki mózgu są pobudzane, gdy przypomina sobie faktyczne zdarzenia, a inne, gdy konfabuluje. Badaliśmy też kiedyś w MR i CT uśmiercone króliki. Oczywiście obowiązuje tu pełen reżim sanitarny, bo badanie zwierząt na aparaturze przeznaczonej dla ludzi nie jest łatwe. Standard dzisiejszych badań naukowych wymaga, żeby zwierzęta były nie tylko badane histopatologicznie, ale także radiologicznie. Takich badań prowadzi się coraz więcej, bo wszelkie projekty związane z tzw. obrazowaniem molekularnym, terapiami genowymi muszą być najpierw testowane na zwierzętach.MT: Zajął się pan radiologią w 1987 roku.
L.S.:To był początek tego, co dziś się nazywa diagnostyką obrazową. Wcześniej mieliśmy do dyspozycji tylko radiologię klasyczną oraz angiografię. Początek mojej pracy zbiegł się z pojawieniem się w Polsce tomografów komputerowych, nowoczesnej ultrasonografii i chwilę później rezonansu magnetycznego. Zacząłem pracować na progu eksplozji diagnostyki obrazowej i z perspektywy 20 lat każda z tych technik zrobiła ogromny postęp. Wielokrotnie przepowiadano kres pewnych metod diagnostycznych, tak było np. w przypadku klasycznej CT, gdy w 1991 roku wymyślono skan spiralny, a później tomografy wielorzędowe. Wbrew przepowiedniom każda z tych dziedzin rozwija się dynamicznie.MT: Niedawno radiologia obchodziła swoje stulecie.
L.S.:To też jest źródło ciekawej refleksji. Po ogłoszeniu przez Roentgena odkrycia promieniowania jonizującego pierwsza pracownia radiologiczna w Polsce powstała w ciągu kilku miesięcy. Warto też wspomnieć, że Roentgen nie wynalazł lampy rentgenowskiej, on ją kupił. Znalazł tylko dla niej specjalne zastosowanie. A promieniowanie było wytwarzane przez urządzenia, które już istniały w obrocie handlowym. Z tomografem komputerowym już nie mieliśmy takiego szczęścia. Mimo że technikę opracowano na progu lat 70., to pierwsze skanery tomograficzne do Polski trafiły dopiero po kilku latach. Podobnie było z MR. Czas, kiedy studiowałem, był schyłkowym okresem stanu wojennego. Wówczas nie rysowała się przed nami dobra perspektywa. Na szczęście szybko przyszedł rok 1989 i sytuacja zaczęła się zmieniać na korzyść. Miałem zresztą sporo szczęścia i swoje pierwsze kroki stawiałem w Zakładzie Diagnostyki Obrazowej, kierowanym przez prof. Tomasza Pertyńskiego, gdzie dysponowaliśmy nowoczesną aparaturą diagnostyczną. Zakład w slangu wewnątrzszpitalnym nazywany był Peweksem, bo pod względem wyposażenia niewiele ustępowaliśmy zachodnim szpitalom.MT: A jak pan motywuje swój zespół do rozwoju? W środowisku ma pan opinię ugodowego.
L.S.:To prawda. Trudno mi się odnaleźć w roli satrapy. Raczej liczę, że będę świecił przykładem. Dostęp do mnie nie jest utrudniony, łatwiej jest mnie zastać przy aparacie niż w gabinecie. Zresztą mam gabinet mało reprezentacyjny. Wolę mieć reprezentacyjne pracownie. Myślę, że moją rolą jest zadbanie o rozwój naukowy moich asystentów, i liczę na to, że za parę lat uda nam się stworzyć łódzką szkołę radiologii. A są na to szanse, bo w Polsce powoli tworzy się finansowanie nauki, czego wcześniej nie było. Przed długi czas praca naukowa była tylko realizacją osobistych ambicji i marzeń.MT: Tak jak było w pana przypadku?
L.S.:Tak, miałem sporo samozaparcia, choć teraz myślę, że gdybym nie został lekarzem, byłbym malarzem. Maluję całkiem dobre akwarele, a pierwsze moje obrazy pochodzą jeszcze z liceum. Moi rodzice skutecznie wybili mi ten pomysł z głowy. Mawiali, że muszę mieć konkretny zawód. Ale nie mogę powiedzieć, że zmarnowałem talent. Rysowanie kształtuje wyobraźnię przestrzenną, co jest w radiologii kluczowe. Rysowanie pomaga mi też w pracy zawodowej, bo sam wykonuję wszelkie schematy i ryciny do prac swoich i współpracowników.MT: Syndrom dobrego ucznia i pilnego studenta?
L.S.:Na studiach miałem tylko dwie dwójki, a od czwartego roku stypendium naukowe. Pierwszą ocenę niedostateczną otrzymałem z farmakologii, a drugą z onkologii, obie przez przypadek. Na koniec szóstego roku mieliśmy w planie 10 egzaminów i ja sobie je tak rozplanowałem, że zaczynałem pierwszego dnia sesji, a kończyłem ostatniego. I wypadło na onkologię. Niestety, profesor uznał, że jeżeli przychodzę do niego ostatniego dnia sesji, to znaczy, że chcę wymusić trójkę. Na początku zapowiedział, że nie zawaha się wstawić mi dwójki... i tak się stało. Zaś egzamin z farmakologii był niezwykle trudny. Poległem, podobnie jak połowa mojego roku, na etapie, na którym wypisuje się recepty. Dodatkowo do tego egzaminu wszyscy przystępowaliśmy z nastawieniem, że gdy pomylimy dawkę czy zmienimy choćby jedną literę w recepcie, zabijemy pacjenta. W związku z tym egzaminatorzy bardzo poważnie podchodzili do wszelkich błędów. Nie widzieli faktu, że w praktyce lekarz posługuje się 60-80 lekami. W praktyce, już jako radiolog, nigdy żadnej recepty nie wypisałem. I jeszcze jedno - muszę przyznać otwarcie - nigdy nie byłem ani pilny, ani skrupulatny. Uczyłem się głównie, by mieć wakacje od połowy czerwca do końca września. Wyjeżdżałem na wyprawy harcerskie: najpierw rejs żeglarski, potem obóz, a na końcu, już we wrześniu, biwak, gdy już nikogo na Mazurach nie ma. Jeszcze w liceum wolałem żeglarstwo, turystykę górską i wypady z przyjaciółmi niż czas spędzony z podręcznikiem. Na studiach było już gorzej. Wiele osób wspomina studia jako najpiękniejszy okres w życiu, ale na medycynie to się do końca nie sprawdza. Dużo kucia, mało czasu na rozwój osobisty. A że ja jestem mało asertywny, narzucono mi pewien schemat postępowania: nauka, praca, praca naukowa. I już z niego nie potrafię się wyrwać. Do dziś wspominam prof. Pertyńskiego, który powiedział mi, że mam zrobić doktorat, a później habilitację. I tak się stało. Po prostu nie potrafiłem mu odmówić.MT: Teraz sam dla siebie jest pan szefem...
L.S.:I myślę, że gdy wychowam szerokie grono następców, na emeryturze wrócę do malowania. O ile wcześniej nie oszaleję: ostatnio wypełniałem ankietę do badań okresowych i była tam wymieniona cała grupa czynników ryzyka mogących prowadzić do rozstroju nerwowego, jak natłok informacji, ciągły przekaz z różnych kierunków, podwyższony poziom emocji i stresu, zmieniający się stale układ relacji. I nie było takiego na liście, który mógłbym ze swojego środowiska zawodowego wyeliminować.Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Anna Malisz-Nowak)