Jak prezes PTK chce odmienić swoje życie

Wywiad z prof. Waldemarem Banasiakiem

Wielka Interna
Im więcej podręczników pojawia się na naszym rynku, tym oferta dla lekarzy, którym leży na sercu kształcenie w dziedzinie interny, jest zdecydowanie większa. To wpływa korzystnie na proces edukacji podyplomowej, bo wiedza internistyczna dezaktualizuje się średnio po 10 latach. Powstanie każdego nowego podręcznika dedykowanego lekarzom potwierdza niebywałą potrzebę w środowisku medycznym do wyrażania swojej opinii. Bowiem napisanie książki jest chęcią zaistnienia, podzielenia się doświadczeniami, próbą stworzenia dzieła lepszego od poprzedników. Czy tak rzeczywiście jest, rozstrzygają lekarze, którzy wydadzą surowe, ale uczciwe opinie po zapoznaniu się z nim.Wielka Interna jest podręcznikiem, który prezentuje usystematyzowaną wiedzę w sposób zwięzły i prosty, bo przy wielu wątpliwościach i ograniczonym czasie na konsultację trzeba umieć podejmować szybkie działania. Wielka Interna jest podsumowaniem tej lawiny informacyjnej. Podręcznik przeznaczony jest dla internistów, lekarzy rodzinnych i specjalistów. Również chętnie po niego sięgam, bo mój pacjent kardiologiczny często ma POChP, chore nerki, problemy hematologiczne, diabetologiczne i inne. Muszę wiedzieć, jak z nim postępować, aby mu nie zaszkodzić.

O zdobywaniu ośmiotysięczników, rzeczach ważnych i mniej ważnych rozmawiamy z prof. Waldemarem Banasiakiem, prezesem Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego

MT: Mawia pan o sobie: Nie akceptuję rozwiązań, na które sam się nie godzę, nie lubię, gdy ktoś mi mówi, że czegoś nie da się zrobić. Czy to cecha wojskowego?

PROF. WALDEMAR BANASIAK:Niektóre moje cechy są utożsamiane z tym, że ponad 30 lat spędziłem w wojsku, a może nawet pięćdziesiąt kilka, bo jestem synem oficera. Jednak to nie miało decydującego wpływu na moje wychowanie. Te wartości wpoili nam rodzice, mój brat i siostra postępują podobnie. Odziedziczyliśmy umiejętność zorganizowania sobie i innym pracy i życia. W zasadzie wychowywaliśmy się bez taty, który jako oficer liniowy w domu był rzadkim gościem. Opiekowała się nami mama. Pamiętam pięciokrotne przeprowadzki w związku z awansami ojca. Pewnie dlatego od najwcześniejszych lat mam umiejętność przystosowywania się do różnych warunków. Silny charakter zawdzięczam mamie, która musiała być zahartowana, by samodzielnie wychować trójkę dzieci. Samodzielność mamy budziła mój podziw, ale zawsze chciałem być taki jak ojciec. Imponowało mi, że kierował dużymi strukturami ludzkimi. Był dowódcą dywizji, czyli formacji kilkunastotysięcznej. Później podświadomie dążyłem, by układ między mną a żoną i dziećmi był identyczny z tym, który był między moimi rodzicami. Wyszedłem z domu, w którym dominowała zasada: umiesz liczyć, licz na siebie. Tak jak ojciec, rzadko bywam w domu. Życie wypełnione jest pracą. Nie zauważyłem nawet, kiedy urósł syn Maciek, który też kształci się w kardiologii, i córka Agata, która ukończyła Akademię Ekonomiczną. Stąd tak duże pragnienie, by jak najwięcej czasu spędzać z Wojtkiem, moim dwuletnim wnukiem. Czuję, że dojrzałem do tego psychicznie, tym bardziej że zostałem ojcem bardzo wcześnie. Maciek pojawił się, gdy byłem na studiach. Żona skończyła politechnikę, a pomagając mi zrealizować moje zamierzenia zawodowe, nie miała szansy podjąć pracy, podobnie jak moja mama, która zajmowała się dziećmi i domem.

MT: Mimo zafascynowania ojcem został pan lekarzem. Nie marzyła się panu kariera wojskowego?

W.B.:Chciałem zostać wojskowym, dowódcą! I gdy byłem w III klasie liceum, odbyłem z ojcem bardzo poważną rozmowę. Powiedział mi: „Synu, życie oficera niekoniecznie musi wyglądać tak, jak ci się wydaje, gdy patrzysz na mnie. Na to, by być w tym miejscu, w którym ja teraz jestem, składa się wiele rzeczy, na które nie będziesz miał wielokrotnie wpływu. Jeśli lubisz mundur, to jest zawód, który nie podlega wpływom politycznym ani różnorodnym zawirowaniom dziejowym i jest rzeczywiście wolnym zawodem. Ten zawód to lekarz”. Posłuchałem ojca i wybrałem WAM.

MT: Wówczas była to uczelnia w rozkwicie.

W.B.:Warunki były niespotykane w tamtych czasach. Dostęp do wiedzy medycznej w nieograniczonych możliwościach - tylko z niej korzystać. W WAM wszystko było na miejscu. Już na pierwszym roku zorientowałem się, że idzie mi nieźle i mogę zostać liderem. Średnią ze studiów miałem 4,83 i pięć razy z rzędu uzyskałem pierwszą lokatę. Stało się to wyzwaniem niemal sportowym, by tę pierwszą pozycję utrzymać. Jako student indywidualnego toku studiów miałem bardzo surowego nauczyciela dr. Reca, istny postrach WAM, który wyczuwając moje cechy charakteru, ciągle podnosił mi poprzeczkę. To mnie mobilizowało. Ale jak każdemu, zdarzały mi się małe wpadki. Egzamin z mikrobiologii poprzedzony był kolokwiami zaliczeniowymi. To był okres, kiedy poznałem swoją przyszłą żonę i mile spędzaliśmy weekendy. A że kolokwia zaliczeniowe były w poniedziałek, z czterech najważniejszych dostałem dwóję. Gdy nadszedł dzień egzaminu i oczekiwałem na przyjście profesora, do sekretariatu wszedł jego przyjaciel, szef katedry mikrobiologii z PAM z dwoma asystentami. Profesor postanowił mnie jednak najpierw odpytać. Włączył system głośnomówiący w celu przekazania swojemu adiunktowi informacji o przybyłych ze Szczecina gościach i zaczął mnie egzaminować, nie wyłączywszy systemu. Pochwalił mnie za przygotowanie, ale spojrzał na moje oceny z zaliczeń i zawahał się nad oceną. Na to wszedł jego przyjaciel i powiedział: „Andrzej, gratuluję ci takiego studenta”. Profesorowi nie pozostało nic innego jak postawić mi piątkę. Najtrudniejsze było jednak przeniesienie wiedzy do praktyki klinicznej. Pierwszy samodzielny kontakt z pacjentem będę pamiętał do końca życia. Jako stażysta dyżurowałem w stułóżkowej klinice. Byłem zmęczony, nie czułem nóg po wieczornym obchodzie, a tu nagle, tuż po północy, odbieram telefon od szefa kliniki ginekologii, który informuje mnie, że ma problem z pacjentką. Musi przystąpić do pilnego zabiegu ratującego życie. Anestezjolog nie chce jej znieczulać, bo pacjentka jest zbyt obciążona kardiologicznie. Wszystko w moich rękach. W trakcie rozmowy telefonicznej początkowo byłem zdziwiony, nie rozumiałem, o czym profesor do mnie mówi, ale po chwili przyszło otrzeźwienie. Przecież jestem jedynym internistą w tym szpitalu na dyżurze. Dopuściłem pacjentkę do zabiegu. Do rana z przejęcia nie zmrużyłem oka. Gdy została wybudzona, pobiegłem do niej upewnić się, że podjąłem słuszną decyzję. Ku mojej radości pacjentka była w dobrym stanie i wszystko zakończyło się dobrze.

MT: Pana późniejsza droga zawodowa była dość kręta. Miał pan wiele różnych epizodów. Dlaczego?

W.B.:Jako prymus miałem prawo wyboru miejsca pracy, a identyfikowałem się z kliniką internistyczno-kardiologiczną prof. Gębickiego w Łodzi. Po odbyciu półtorarocznego stażu w jednostce wróciłem do swojej Alma Mater w Łodzi. Zaproponowano mi pracę w zakładzie radiologii, choć było oczywiste, że tego nie mogę zaakceptować. Nie czułem jednak żalu. Trafiłem dzięki dr. Wydrowskiemu, komendantowi szpitala wojskowego, do Wrocławia do Kliniki Chorób Wewnętrznych, kierowanej przez prof. Telichowskiego, który przyjął mnie mimo krążących wówczas o mnie negatywnych opinii. W stanie wojennym, gdy byłem stażystą, na dużym forum przedstawiłem wszystko, co mi się na uczelni nie podobało i co powinno ulec zmianie. To się bardzo nie spodobało rektorowi, który w sposób opaczny zrozumiał moją wypowiedź.

MT: Potem zostawił pan stworzony przez siebie wrocławski Ośrodek Chorób Serca i wyjechał do Warszawy. Epizod warszawski też nie trwał długo.

W.B.:Głównym założeniem było, co po upadku WAM wydawało się niezwykle ważne, odbudowanie wojskowego szkolnictwa medycznego w oparciu o WUM i WIM w Warszawie. Przygotowałem jako dyrektor WIM nowy plan funkcjonowania kształcenia przed- i podyplomowego dla potrzeb naszej armii. Niestety to był niezwykle trudny i niewłaściwy czas, by przeprowadzić planowane przeze mnie rewolucyjne zmiany.

MT: Potem był awans na szefa Inspektoratu Wojskowej Służby Zdrowia. Funkcję pełnił pan tylko przez tydzień.

W.B.:Po kilku dniach podałem się do dymisji, uznając, że moja misja w Warszawie nie ma sensu. Łudziłem się, że z nowej pozycji będzie mi łatwiej dokonać pewnych rzeczy, ale szybko zrozumiałem, że tak się na pewno nie stanie. Będąc oficerem pełniącym dwie najwyższe funkcje w wojskowej służbie zdrowia, wiedziałem, jak należy się zachować w takiej sytuacji. Podałem się do dymisji i odszedłem bez dyskusji.

MT: Po powrocie do Wrocławia okazało się, że pana miejsce zajął już prof. Piotr Ponikowski.

W.B.:Przyjęto mnie z otwartymi ramionami. Pierwszego czerwca wyznaczyłem termin pożegnania, zapraszając wszystkich moich lekarzy ze współmałżonkami. Nie odwołałem tego terminu i zamiast pożegnania to było powitanie. Gdy podjąłem decyzję o powrocie do Wrocławia, komendant szpitala, dr Stoiński i prof. Ponikowski zaproponowali, abym wrócił na poprzednio zajmowane stanowisko. Ich postawa w tamtym trudnym dla mnie okresie tylko zacieśniła istniejącą od lat przyjaźń.

MT: W 1990 roku miał pan też szansę przez cztery miesiące pełnić służbę w XXXIII Zmianie Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Syrii i Izraelu, ale już po tygodniu prosił pan o możliwość powrotu.

W.B.:Rzeczywiście po przylocie zorientowałem się, że nie jest to miejsce, w którym mógłbym przygotowywać się do obrony rozprawy habilitacyjnej. Moi przełożeni podzielili moją opinię i wyrazili zgodę na powrót do kraju, ale najbliższy samolot miał być za cztery miesiące. W trakcie pobytu obserwowałem ciekawe zachowania ludzi będących w 500-osobowej grupie pod presją psychiczną. Żyliśmy w warunkach polowych, ogrodzeni płotem z kolczastym drutem. W każdy czwartek przylatywał samolot z Polski, który przywoził pocztę, na którą wszyscy z niecierpliwością czekali. Moment, kiedy nie przyleciał samolot, co zdarzyło się kilka razy, był wyłączeniem się całego kontyngentu z normalnego funkcjonowania. U tych silnych, zdrowych i zahartowanych mężczyzn występowała zbiorowa depresja, przestawali nawet wykonywać swoje obowiązki. Przełożeni udawali, że nic się nie dzieje, bo atmosfera robiła się wręcz niebezpieczna.

MT: A pan jak sobie z tym radził?

W.B.:Nie miałem takich problemów.

T: Stawia pan sobie ambitne cele.

W.B.:Cóż po wielkich wydarzeniach, tytułach, dyplomach i stanowiskach. To ważne w momencie, gdy do nich dążymy. Ale gdy już to osiągniemy, najgorszy jest fakt, jeżeli nie ma już nic więcej do osiągnięcia. To tak jak himalaista, który zdobywa ośmiotysięczniki. Gdy wejdzie na ostatni szczyt, czuje pustkę, bo już nic więcej nie ma do zdobycia. Tak samo w życiu.

MT: Pan już zdobył swoje ośmiotysięczniki?

W.B.:Mam jeszcze kilka. Przygotowuję się do tego. Postanowiłem odmienić swoje życie, gdy tylko przestanę być prezesem PTK. Dziś tylko powiem, że będzie to związane z szeroko pojętą edukacją podyplomową.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Włodzimierz Wasyluk)

Do góry