Kariera kardiologa, czyli jak hartowała się stal

Wywiad z prof. Hanną Szwed

Wielka Interna jest nowoczesnym podręcznikiem przeznaczonym dla szerokiego grona odbiorców, zarówno dla lekarzy internistów, jak i innych specjalności, a także studentów, którzy będą chcieli pogłębić swoją wiedzę medyczną. Jak wiadomo, interna jest królową nauk i każdy lekarz, niezależnie od rodzaju wykonywanej pracy, powinien znać jej podstawy, bo w codziennej praktyce może napotkać na problemy związane z chorobami różnych układów i narządów.

O tym, że marzenia się spełniają, a w życiu najważniejsza jest konsekwencja, rozmawiamy z prof. Hanną Szwed, kierownikiem II Kliniki Choroby Wieńcowej Instytutu Kardiologii

MT: Jest pani w naszym cyklu rozmów pierwszą kobietą. Czy trudno było kobiecie dotrzeć na sam szczyt?

PROF. HANNA SZWED:Myślę, że płeć nie utrudniała mi kariery ani też w niczym nie pomogła. Pierwszym krokiem jest dobry wynik ukończenia studiów. W stosunku do każdego studenta są takie same wymagania. Podjęłam decyzję o studiowaniu medycyny późno, w klasie maturalnej. Bawią mnie opowieści, że ktoś już w dzieciństwie myślał, że chce zostać lekarzem, że robił zastrzyki laleczkom i misiom. Zawsze byłam prymusem. Na pytanie, kim chcę być, odpowiadałam, że nie wiem, ale na pewno nie będę ani lekarzem, ani nauczycielem. Jako dziecko chorowałam i bardzo źle znosiłam oddalenie od domu w trakcie choroby. Ale przede wszystkim obawiałam się w zawodzie lekarza odpowiedzialności. Do klasy maturalnej wyobrażałam sobie, że będę wielką uczoną w dziedzinie mikrobiologii. Pamiętam chwilę, w której podjęłam decyzję o studiowaniu medycyny. Chodziłam do szkoły na Grochowie, do liceum imienia Powstańców Warszawy. Pewnego dnia w drodze do domu długo czekałam na autobus przy szpitalu na ulicy Grenadierów. Obserwowałam, co się dzieje na jego terenie. Na początku jak widz przyglądałam się podjeżdżającym karetkom, a potem zaczęłam się coraz bardziej angażować w tę akcję. Widziałam kolejną karetkę, troskę lekarzy i pielęgniarek, towarzyszący temu pośpiech. Czułam, że ta atmosfera coraz bardziej mnie wciąga, i nagle zrozumiałam, że chcę zajmować się nie mikrobami, ale człowiekiem. To było olśnienie, jakiego nie doznałam nigdy potem. Ale od tamtej chwili byłam głęboko przekonana o słuszności decyzji i z całą siłą dążyłam do jej realizacji.

MT: O specjalizowaniu się w kardiologii zdecydowała pani na trzecim roku.

H.Sz.:Decyzję podjęłam po wysłuchaniu wykładu prof. Zdzisława Askanasa, kierownika IV Kliniki Chorób Wewnętrznych AM w Warszawie. Dostanie pracy w upragnionej jego klinice nie było łatwe, choć miałam wysoką średnią i ukończyłam AM z wyróżnieniem. Dopiero uzyskanie nagrody Złotego Eskulapa w konkursie „Primi Inter Pares” zagwarantowało mi etat ministerialny, który otrzymałam z rąk ministra Mariana Śliwińskiego. Mogłam wybrać miejsce pracy w tej samej, kierowanej przez prof. Tadeusza Kraskę klinice, gdzie zrobiłam pierwszy i drugi stopień specjalizacji z interny. Uzyskałam tam doskonałe podstawy wiedzy lekarskiej i choć pracowałam krótko, z zespołem czuję się związana do dziś. Potem miałam zaszczyt i szczęście podjąć pracę w Instytucie Kardiologii, gdzie kształciłam się już w dziedzinie kardiologii. Jest to instytucja stwarzająca wielkie szanse rozwoju. Od 2001 roku pełnię funkcję konsultanta wojewódzkiego w dziedzinie kardiologii. Udało mi się spełnić swoje marzenie. Jestem lekarzem w pierwszym pokoleniu w mojej rodzinie.

MT: Pani koledzy często podkreślają, że to męska dyscyplina, wiążąca się ze spektakularnymi działaniami. Czy zgadza się pani, że szczególnie kardiologia wymaga siły charakteru, umiejętności kontrolowania emocji?

H.Sz.:Niesłusznie siłę charakteru i opanowanie przypisuje się mężczyznom. Emocje jednakowo dobrze może umieć kontrolować kobieta i mężczyzna. Poza tym kardiologia jest szeroką dziedziną wiedzy medycznej i daje możliwość wykazania się osobom z róż­nymi charakterami i predyspozycjami. Specjalizowałam się w diagnostyce nieinwazyjnej. Zajmowałam się przez wiele lat echokardiografią, która, gdy rozpoczynałam pracę, dopiero się rodziła. Metody tej uczyłam się pod kierunkiem prof. Wandy Rydlewskiej-Sadowskiej. Echokardiografia dwuwymiarowa była jeszcze w powijakach. Potem wchodziły kolejne techniki: echokardiografia dwuwymiarowa, echokardiografia przezprzełykowa, tkankowa, trójwymiarowa, co dało nam nowe możliwości rozpoznawania wrodzonych i nabytych chorób układu krążenia. W tej dziedzinie naprawdę można się było realizować. Pamiętam dobrze początki mojej pracy. To była zupełnie inna medycyna. Mieliśmy bardzo ograniczone narzędzia diagnostyczne: zbieraliśmy dokładny wywiad, badaliśmy pacjenta, łącznie z opukiwaniem granic serca, osłuchiwaliśmy chorego i ocenialiśmy elektrokardiogram. Hemodynamika, podobnie jak badania obrazowe, była wówczas bardzo mało dostępna. A jednak rozpoznawaliśmy wady serca za pomocą słuchawki. Posługiwaliśmy się jeszcze archaiczną metodą zapisywania szmerów w sercu, czyli fonokardiografią, gdzie przykładając czujnik w okolicy serca, zapisywaliśmy graficznie tony i szmery serca. Dziś te metody wyparła echokardiografia, która jest jednym z podstawowych narzędzi w medycynie. Dlatego jestem dumna, że miałam możliwość stosować tę metodę od samego początku jej powstania.

MT: Ważnym krokiem w pani karierze było przejście do Instytutu Kardiologii.

H.Sz.:Po zrobieniu specjalizacji z kardiologii, w połowie lat 80., kiedy dyrektorem instytutu była prof. Maria Hoffman, los dał mi wielką szansę - zostałam wytypowana do polsko-amerykańskiego programu naukowego opracowanego przez prof. Roberta Jonesa z Uniwersytetu Duke w Północnej Karolinie. Program miał polegać na ocenie skuteczności metod postępowania u pacjentów z chorobą wieńcową, ale sytuacja polityczna w Polsce spowodowała, że NIH nie zatwierdził jego realizacji w naszym kraju. Zanim jeszcze decyzja zapadła, pojechałam na Uniwersytet Duke w celu nauki wykonywania badań radioizotopowych u polskich pacjentów biorących udział w programie. Postanowiłam, korzystając z okazji, że opracuję własny program naukowy, który polegał na wykonywaniu badań radioizotopowych pacjentom poddawanym angioplastyce wieńcowej w świeżym zawale serca. To był bardzo ciężki program, dosłownie i w przenośni. Wiele miesięcy byłam przez 24 godziny pod telefonem. Aparat do badań składał się z dwóch części, każda ważyła 250 funtów. W ciągu dnia miałam zapewnioną pomoc techników, którzy pomagali mi ustawić aparat w odpowiednim miejscu. Ale w nocy musiałam wszystko przygotowywać sama. Amerykańscy koledzy tylko kręcili głowami, wątpiąc w powodzenie mojego projektu. Ale ja przyjechałam z warunków dużo trudniejszych niż te, w jakich oni pracowali, i stwierdziłam, że jeśli coś jest niemożliwe do wykonania dla lekarza amerykańskiego, to nie znaczy, że jest niemożliwe dla Polki. Właśnie w Ameryce nauczyłam się, że płeć lekarza nie ma znaczenia. Tam liczy się wiedza i siła charakteru. Pamiętam, jak na początku pobytu wielokrotnie czekałam pod pracownią hemodynamiczną na możliwość wykonania badania radioizotopowego po zakończonej koronarografii, a chory wyjeżdżał z pracowni, zanim zdążyłam zrobić badanie. Wówczas musiałam w jakiś sposób przesunąć urządzenie do sali, gdzie leżał pacjent. Starałam się udowodnić, że Polka potrafi. Po pewnym czasie koledzy się do mnie przekonali, zdobyłam ich szacunek i mogłam liczyć na pomoc. Nauczyłam się, że w życiu najważniejsza jest konsekwencja. Nie trzeba się rozpychać łokciami, ale jeżeli wie się, czego się chce, można do tego dojść, realizować plany naukowe i przekonać do siebie konsekwencją.

MT: Determinacja sprawiła, że pracuje pani w najlepszym instytucie w kraju. Jednak pani klinika nie mieści się w sławnym Aninie, ale w budynku Instytutu Reumatologii przy Spartańskiej. Nie ma pani kompleksu adresu?

H.Sz.:Dlaczego mamy mieć kompleksy? Instytut Kardiologii narodził się przecież w tym miejscu. Został powołany przez ówczesnego ministra zdrowia, prof. Śliwińskiego. Pierwszym jego dyrektorem była prof. Maria Hoffman, potem prof. Zygmunt Sadowski, który jednocześnie prowadził klinikę na Spartańskiej, dzięki czemu związek między dwoma częściami instytutu był bardzo silny. Obecnie dyrektorem instytutu jest prof. Witold Rużyłło, który przez wiele lat był także kierownikiem zakładu hemodynamiki na Spartańskiej. Wcześniej mieściła się tu też klinika kardiochirurgii, zanim została przeniesiona przez prof. Religę do Anina. Być może pacjenci identyfikują instytut z Aninem, ale gdy już do nas trafią, uzyskują wysoko kwalifikowaną pomoc lekarską. Zdobyliśmy zaufanie chorych, ich rodzin oraz współpracujących z nami lekarzy. Tworzymy zgrany zespół lekarzy, pielęgniarek i rehabilitantów, który zgodnie z najlepszą wiedzą służy pacjentom. To właśnie daje nam taką dobrą markę. Leczymy tu 25 proc. wszystkich pacjentów instytutu. Nasza działalność jest na pewno zauważalna. A najlepsze referencje dają nam pacjenci.

MT: Wspomniała pani prof. Rużyłłę. Czy kontakty z profesorem to codzienne ścieranie się dwóch silnych osobowości?

H.Sz.:Prof. Rużyłło, wielki autorytet w kardiologii, lubi zdecydowane charaktery. Miałam szczęście do szefów o silnych osobowościach. Pierwszym kierownikiem kliniki, którą kieruję, a także jej założycielem był prof. Sadowski, mój mentor. Jest wzorem pracowitości. Wymagający w stosunku do siebie i współpracowników. Wielokrotnie czułam się jak współczesny bohater powieści „Jak hartowała się stal”. Natomiast gabinet, w którym teraz jesteśmy, należał też kiedyś do prof. Zbigniewa Religi, który był dyrektorem instytutu i kierownikiem kliniki kardiochirurgii. Pamiętam, jak poprosiłam prof. Religę o konsultację pacjenta w ciężkim stanie, który z powodu zapalenia wsierdzia wymagał wszczepienia sztucznej zastawki. Miał bardzo wysokie ryzyko operacyjne. Gdy profesor wszedł do sali, chory oniemiał. „Boże, kto do mnie przyszedł” - powtarzał zaskoczony. Miałam wówczas wrażenie, że niezależnie, co profesor powie, pacjent zgodzi się na wszystko.

MT: Dziś pacjenci takim zaufaniem obdarzają panią.

H.Sz.:Bardzo na to pracuję. Nigdy nie sądziłam, że zajdę tak daleko. Na początku moim pragnieniem było dostanie się na medycynę, potem ukończenie studiów z wysoką lokatą i podjęcie pracy w wybranej klinice. Później chciałam zrobić doktorat, co było wielkim marzeniem moim i moich bliskich. Habilitacja stanowiła ukoronowanie mojej pracy w Instytucie Kardiologii i na Uniwersytecie Duke. Natomiast profesura przyszła w sposób naturalny, ale gdyby ktoś na początku mojej drogi zawodowej powiedział mi, że będę profesorem, to nigdy bym nie uwierzyła.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Włodzimierz Wasyluk)

Do góry