Samurajska dusza

Wywiad z prof. Andrzejem Dąbrowskim

Wielka Interna

Wielka Interna to cenne kontynuowanie tradycji, która została zapoczątkowana przez pierwszy w historii powojennej Polski podręcznik „Choroby wewnętrzne” pod redakcją prof. Orłowskiego. Ukazały się dwa wydania, ostatnie w latach 80. Potem przez wiele lat nie mieliśmy podręcznika, który mógłby się z nim równać. Ukazywały się co prawda opracowania poszczególnych działów interny, ale miały charakter wąskospecjalistyczny. A podręcznik dotyczący chorób wewnętrznych był w znacznym stopniu okrojony.Wielka Interna to dzieło obszerne, zawierające nowoczesną i aktualną wiedzę, co mnie bardzo cieszy. Już na studiach wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że choroby wewnętrzne to królowa nauk medycznych. Wiodące dziś specjalności w medycynie wywodzą się właśnie z interny. Jestem redaktorem naukowym tomów poświęconych gastroenterologii. To bardzo ważna gałąź wiedzy, nie tylko dlatego że obejmuje dużą grupę chorych, ale również dlatego że w ostatnich latach dokonał się dynamiczny jej rozwój związany z rozwojem metod diagnostyczno-zabiegowych. Gastroenterologia wśród wszystkich dziedzin chorób wewnętrznych stosuje najwięcej różnorodnych metod diagnostyczno-terapeutycznych. Opierają się one o dwa działy: badania obrazowe i badania endoskopowe. W ostatnich latach dokonał się znaczący rozwój endoskopii. Dzięki technikom endoskopowym możemy zajrzeć w każdy fragment układu pokarmowego, dróg żółciowych czy przewodów trzustkowych. Jesteśmy też w stanie wiele chorób leczyć. Dziś gastroenterolodzy przejmują coraz więcej pacjentów, którzy kiedyś leczeni byli przez chirurgów. Czym się różni Wielka Interna od innych podręczników? Przede wszystkim omawia poszczególne choroby w zakresie dużo szerszym niż są one przedstawione w innych podręcznikach, gromadzi informacje na temat metod diagnostycznych i chorób układu pokarmowego w zakresie, w jakim to jeszcze nigdzie nie zostało ujęte. Czytelnik tomu „Gastroenterologia” nie będzie musiał sięgać do innych podręczników, żeby uzupełnić wiedzę na temat metod, które stają się teraz elementarnym narzędziem diagnostyczno-terapeutycznym. Moim głównym celem było stworzenie podręcznika atrakcyjnego zarówno dla studenta, jak i dla specjalisty gastroenterologii. Razem z wieloma znakomitymi autorami stworzyliśmy rozdziały, które są czytelne i przejrzyste. Poza tym w książce znalazły się informacje nowe, ale już sprawdzone i uznane.

O amerykańskim śnie i czarnym pasie, który dodaje sił, rozmawiamy z prof. Andrzejem Dąbrowskim, ordynatorem Kliniki Gastroenterologii i Chorób Wewnętrznych UM w Białymstoku

MT: Jest pan nie tylko lekarzem, ale również dziekanem, naukowcem i redaktorem. Która z tych funkcji jest obecnie dla pana najważniejsza?

PROF. ANDRZEJ DĄBROWSKI:Na pierwszy plan wysuwa się redakcja „Gastroenterologii”. Jest to praca niezwykle ciekawa i wciągająca. Kiedy zbliżał się moment przekazania pierwszego tomu do druku, pracowaliśmy dzień i noc. Z redaktorami Wielkiej Interny byłem w stałym kontakcie.

MT: A sama decyzja o zawodzie lekarza - pasja czy chłodna kalkulacja?

A.D.:To była moja pasja. Zawsze fascynowała mnie nauka i jeszcze jako student pierwszego roku realizowałem się na tym polu. Przynajmniej jeden miesiąc podczas wakacji pracowałem w laboratorium w zakładzie biochemii. Pierwsze moje publikacje naukowe pochodzą z tego czasu. Po studiach rozpoczął się bardzo trudny okres w moim życiu. Pracowałem wówczas na pół etatu w klinice gastroenterologii i na całym etacie w zakładzie biochemii. Pracę zaczynałem o 8, po 11 przychodziłem do zakładu biochemii, gdzie szef znacząco zerkał na zegarek i ironicznie pytał, czy mu się zegarek spieszy. Wracałem do domu nierzadko po północy. Przez wiele lat tak funkcjonowałem, bardziej z pasji niż dla pieniędzy, bo w tamtym okresie nasze zarobki były upokarzające. Znajomi i rodzina pukali się w czoło i pytali, po co się tak męczę, dlaczego nie zostałem wiejskim lekarzem, co zapewniłoby mi spokojne życie i wdzięczność pacjentów. Dziś wiem, że ten etap był mi potrzebny, bo bez przejścia go nie mógłbym być dziś tu, gdzie jestem.

MT: Ważnym etapem w pana karierze był staż naukowy w USA.

A.D.:Było to Centrum Medyczne Uniwersytetu w Michigan, z siedzibą w Ann Arbor, gdzie w latach 1994-1996 pojechałem z całą rodziną. To było spotkanie z nauką i medycyną na najwyższym poziomie. Ponad dwa lata ciężkiej pracy, ale ze świadomością uczestniczenia w światowej nauce. Mogłem tam pracować naukowo, koncentrując się tylko na wybranym zagadnieniu. Miło wspominam tamten okres, szczególnie gdy porównuję go z moim obecnym zaganianym życiem. W USA zajmowałem się mechanizmami przewodzenia sygnałów wewnątrzkomórkowych w komórkach pęcherzykowych trzustki. Zrozumienie tego procesu ma znaczenie w diagnostyce i leczeniu zapaleń oraz nowotworów trzustki. W latach 80. w Polsce badania naukowe w dziedzinie medycyny przeżywały ogromny kryzys i zajmowali się nimi tylko prawdziwi pasjonaci. Gdy zamówiliśmy odczynnik, który produkowany był na Zachodzie, otrzymywaliśmy go czasami po kilku latach i zdarzało się, że nikt już nie pamiętał, do czego ten odczynnik był nam potrzebny. Poza tym wszystko kosztowało. Przeciętna pensja wynosiła wówczas 20 dolarów, a najprostszy odczynnik kosztował kilkadziesiąt. Na początku lat 90. Polska zaczynała się szybko zmieniać, ale jeszcze wtedy wyjazd do USA był czymś takim jak dziś lot w kosmos. Dziś te różnice coraz bardziej się zacierają, choć nie wszystkie. Tam widać poszanowanie dla ciężkiej pracy, u nas ciągle pokutuje pogląd: „Pracuj, a garb ci sam wyrośnie”.

MT: Nie miał pan kompleksów pochodzenia z biedniejszej części świata, gdzie nauka jest niedofinansowana, mniej zaawansowana?

A.D.:Nie. Znałem swoją wartość. Śmiało porównywałem wiedzę z innymi kolegami. Zresztą pracując w międzynarodowym zespole, miałem też okazję poznać wielu ciekawych ludzi z różnych stron globu. Mój kolega, Japończyk, po ukończeniu stażu w Centrum Medycznym Uniwersytetu w Michigan został lekarzem cesarza Japonii. Dzięki tej znajomości miałem okazję zwiedzić pałac cesarski, co jest nieosiągalne dla większości Japończyków. Z wieloma osobami do dziś utrzymuję kontakt, co jest ważne z punktu widzenia rozwijania badań naukowych.

MT: Jak udało się panu w tamtych czasach wyjechać?

A.D.:Przez lata zajmowałem się nauką i marzyłem, by wyjechać do takiego właśnie ośrodka. I podczas mojego pobytu w Paryżu na posiedzeniu Europejskiego Klubu Trzustkowego z moim byłym szefem, prof. Antonim Gabryelewiczem postanowiliśmy wykorzystać szansę. Gościem konferencji był prof. John Williams z USA i mój szef odważnie zapytał Amerykanina, czy nie potrzebuje kogoś do pracy. Po roku otrzymałem zgodę na wyjazd. To była jak do tej pory największa przygoda mojego życia.

MT: Dlaczego pan, tak zafascynowany tym krajem, zdecydował się na powrót?

A.D.:Nie zdecydowałem się na pozostanie z uwagi na moją mamę i teściową, którym przybywało lat. Siostra wyjechała do Australii ponad 30 lat temu. I ja jako jedyny syn nie mogłem opuścić kraju. Powrót nie był łatwy. Polska wydała nam się szara i smutna. Syn się rozpłakał.

MT: A pan?

A.D.:Ja postanowiłem wykorzystać zdobytą wiedzę do nowych działań, które mogę w Polsce realizować. Chciałbym, żebyśmy mieli takie warunki pracy, aby koncentrować się na wybranych zadaniach. Na razie żyję w wielkim pędzie i coraz częściej zaczynam się zastanawiać, jak długo jeszcze mogę tak funkcjonować.

MT: Jak sobie pan radzi z natłokiem zajęć?

A.D.:Mam na to jeden sposób. Staram się zawsze o godz. 20 zakończyć pracę umysłową. Kiedyś, jeszcze w liceum, trenowałem wyczynowo judo. Mam mistrzowski stopień, czarny pas. Zostało mi zamiłowanie do wysiłku fizycznego i choć dziś już nie chodzę na matę z obawy przed kontuzją, prowadzę aktywny tryb życia. Był nawet taki moment, jeszcze w czasach liceum, kiedy myślałem o studiach na AWF, w czym popierał mnie mój trener.

MT: Dlaczego więc wybór padł na medycynę?

A.D.:Fascynowała mnie biologia. Jako młody chłopak wiosną chodziłem za miasto i obserwowałem rozkwitające po zimie życie wodne: traszki, kijanki. Lubiłem też chemię i Sherlocka Holmesa, którego czytałem tylko dlatego, że był chemikiem i przeprowadzał liczne eksperymenty, co i ja z pasją w zaciszu domowym czyniłem. Jeśli ktoś się pasjonował biologią i chemią, wybór medycyny był naturalny. A ponieważ uprawiałem sport i miałem wiele kontuzji, chciałem zostać ortopedą. O tym, że poszedłem inną drogą, zadecydowało pewne wydarzenie. To były lata 80., gdy wszystko było na kartki, m.in. mydło. Można było kupić wówczas tylko o nazwie Karat, które miało ciemnogranatowy kolor i silne właściwości uczulające. Pomyślałem wówczas: Jaki będzie ze mnie chirurg ortopeda, jeśli mam uczulenie na mydło. I tak nie będę mógł pracować w zawodzie, więc poszedłem inną drogą. Później okazało się, że na żadne inne mydło nie mam uczulenia. Ale do dziś myślę, że to Karat zadecydował o moim losie. To nie był jedyny przypadek w moim życiu. Ojcem mojego przyjaciela z czasów liceum i studiów był właśnie prof. Gabryelewicz. Mieszkaliśmy na jednym osiedlu i często się spotykaliśmy. Któregoś dnia profesor zapytał, w czym chcę się specjalizować. Powiedziałem, że w kardiologii, bo taki miałem plan, gdy się okazało, że nie mogę być ortopedą. On na to: Zostań gastroenterologiem, bo to jest ciekawa dziedzina. A że jestem perfekcjonistą, cały staż odbyłem na gastroenterologii. I tak już zostało.

MT: Perfekcjonizm wyniósł pan ze sportu?

A.D.:Sport wywarł na mnie ogromny wpływ, a szczególnie postawa mojego trenera Leszka Piekarskiego, który był perfekcjonistą. Kształtował w nas dusze samurajskie, honor, oddanie idei. A ponieważ rozpocząłem treningi jeszcze w szkole podstawowej, trener miał znaczący wpływ na mój charakter. Wpoił mi konsekwencję w dążeniu do celu, chęć wygrania. Najbardziej stresujące dla mnie momenty były przed wejściem na matę, kiedy na zawodach przez głośnik wyczytywano moje nazwisko. Podglądasz wtedy przeciwnika rozgrzewającego się do walki i ogarnia cię stres. Nerwy odpuszczają, gdy zaczyna się walka. Wtedy myśli się tylko o zwycięstwie. Te lata dały mi wiarę w siebie. Sportem zainteresowałem się sam. Na podwórku lubiłem tzw. przewalanki, w których byłem najlepszy. Do domu przychodziłem umorusany i posiniaczony, w końcu zdecydowałem się na uczestnictwo w treningach. Na pierwsze spotkanie przyszło nas stu. Po kilku miesiącach ciężkich zajęć zostało 20, ale tylko mi trener zaproponował przejście do kadry judo.

MT: Czyżby był pan raczej rozrabiaką niż molem książkowym?

A.D.:Molem na pewno nie byłem. W liceum, ku przerażeniu rodziców, uczyłem się tylko biologii, chemii i fizyki. Mówili mi, że za mało się uczę. Więc siadałem przy biurku, rozkładałem książkę i udając, że się uczę, odliczałem godziny do kolejnego treningu.

MT: Skoncentrował się pan na przedmiotach egzaminacyjnych?

A.D.:Tak. I na egzaminie byłem drugi pod względem liczby zdobytych punktów. Do tej pory mam wrażenie, że jeżeli coś w życiu osiągnąłem, jest to okupione morderczą pracą.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Piotr Męcik)

Do góry