ŚWIĄTECZNA DARMOWA DOSTAWA od 20 grudnia do 8 stycznia! Zamówienia złożone w tym okresie wyślemy od 2 stycznia 2025. Sprawdź >
W życiu, jak w brydżu, zawsze chcę ugrać „maksa”
Wywiad z dr Wojciechem Bargiem
Wielka Interna
Razem z moimi współpracownikami chcieliśmy napisać rozdziały z punktu widzenia lekarza praktyka. Zależało nam na przekazaniu tego, co jest potrzebne przy łóżku chorego. A ponieważ mam prawie 30-letnie doświadczenie zawodowe i pracowałem zarówno na oddziale internistycznym, jak i na intensywnej terapii, mogłem w tym rozdziale przedstawić te zagadnienia z dwóch różnych perspektyw. Myślę, że udało się osiągnąć zamierzony cel. Moi koledzy, którzy zdawali specjalizację krótko po wydaniu tej książki, podkreślali, że rozdział jest napisany zwięźle, logicznie i przejrzyście, a zawarta w nim wiedza jest łatwa do zrozumienia i zapamiętania. Ogromną satysfakcją i wyróżnieniem jest sam fakt, że zostałem zaproszony do współtworzenia Wielkiej Interny, a niewątpliwym zaszczytem i nobilitacją możliwość bycia współautorem tego samego rozdziału, co prof. Wojciech Gaszyński. Kolejnym powodem, dla którego warto przeczytać ten rozdział, są zmieniające się strategie postępowania w niewydolności oddechowej i nowe narzędzia diagnostyczne i terapeutyczne. W warunkach ambulatoryjnych często stykamy się z pacjentami z ostrą niewydolnością oddechową. Są to zarówno chorzy w zaawansowanym POChP, jak i młodzi, zdrowi ludzie, u których nagle rozwija się na przykład ciężkie obustronne zapalenie płuc i jako interniści musimy sobie umieć z tym poradzić. Coraz więcej jest także przypadków niewydolności oddechowej w warunkach szpitalnych. To jest chleb powszedni każdego oddziału internistycznego. Kiedyś podejście do leczenia niewydolności oddechowej było inne, była znacznie mniejsza dostępność leczenia inwazyjnego i zupełnie inny sprzęt. Dobrze pamiętam pierwsze respiratory, których używałem - nieskomplikowane, ale szalenie trudne do sterowania, niemalże losowo podawały mieszankę oddechową pacjentowi, nie pozwalały na monitorowanie ani indywidualizację terapii. Poświęciliśmy sporo miejsca nieinwazyjnej wentylacji mechanicznej, znakomitemu narzędziu internistycznemu, które pozwala na opanowanie stanu niewydolności oddechowej bez konieczności odsyłania chorego na oddział intensywnej terapii. To metoda nadal w naszym kraju mało popularna i niedoceniana, czego dowodzi artykuł redakcyjny w numerze organu Polskiego Towarzystwa Chorób Płuc pod znamiennym tytułem „Nieinwazyjna wentylacja w Polsce - komu bije dzwon”.
O tym, jak znaleźć w życiu swoje miejsce, rozmawiamy z dr. Wojciechem Bargiem z Katedry i Zakładu Fizjologii Akademii Medycznej we Wrocławiu
MT: Spotykamy się w dniu pana 55. urodzin...
DR WOJCIECH BARG:To dobry moment, aby spojrzeć wstecz.MT: Zawsze chciał pan być lekarzem?
W.B.: Szczerze mówiąc, medycyna nie była moim marzeniem. Chciałem być prawnikiem, tak jak mój ojciec. Zdałem maturę w 1975 roku, ale co mógł robić prawnik w tamtych czasach? Wybrałem medycynę. Wyobrażenie o zawodzie miałem dzięki mojej matce, która była laryngologiem i początkowo wcale nie była przekonana, że powinienem iść jej śladami. Momentem, który ją przekonał, było umieranie mojego dziadka, choroba powoli wyłączała mu mięśnie. Cały czas byłem przy nim i gdy dziadek już odszedł, mama powiedziała, że moje cechy osobowościowe pozwolą mi być lekarzem. Miałem 16 lat i te słowa upewniły mnie w słuszności wyboru. Nigdy jednak nie wyobrażałem sobie pracy poza akademią - zawsze chciałem uczyć. Troje z moich dziadków było nauczycielami, więc widocznie mam to w genach. Z kolei osobą, która ukształtowała mój charakter i hierarchię wartości, był ojciec. Był i jest dla mnie przede wszystkim przyjacielem.MT: Jak pan sobie wyobrażał medycynę?
W.B.: Nigdy nie miałem idealistycznego wyobrażenia o tym zawodzie. Raczej zastanawiałem się, czy jest lepszy sposób na życie. Kiedyś wydawało mi się, że nie ma. Jak większość lekarzy w Polsce uprawiam wielobój medyczno-ekonomiczny: gdzie indziej pracuję, gdzie indziej chodzę do pracy, gdzie indziej zarabiam, czym innym zajmuję się zawodowo, a czym innym naukowo. Moje młodzieńcze marzenia o prawie spełniła natomiast córka. Pamiętam, jak miała 11 lat i powiedziała do mnie: „Wiesz, tato, ten dzień, kiedy pojechaliśmy kupować podręczniki, był dla mnie bardzo ważny, bo wyłącznie dla mnie miałeś całe pięć godzin”. I zrobiło mi się tak bardzo smutno, że Julka jest pozbawiona rodziców. To jest cena, jaką się płaci.MT: Kto dla pana był najważniejszy w życiu zawodowym?
W.B.: Prof. Józef Małolepszy i dr Renata Suchnicka, a także prof. Antoni Aroński, choć z nim miałem kontakt jedynie przez trzy lata. Nauczyli mnie najważniejszego - lekarskiego sposobu myślenia. Byli wspaniałymi nauczycielami i prawdziwymi wirtuozami medycyny. Ja staram się być rzetelny w tym, co robię, ale wirtuozem na pewno nie jestem.MT: Pana droga zawodowa prowadziła od chorób wewnętrznych, przez anestezjologię i intensywną terapię, ponownie internę, alergologię, aż do fizjologii.
W.B.: Patrząc wstecz, myślę, że gdybym mógł jeszcze raz wybierać, zostałbym specjalistą intensywnej terapii lub kardiologiem interwencyjnym. W uprawianiu medycyny zawsze wolałem leczyć, niż diagnozować, a to nie jest cecha „rasowego” internisty. Jak tylko zrobiłem specjalizację pierwszego stopnia z interny, poszedłem na intensywną terapię. Po trzech latach tam spędzonych postanowiłem jednak wrócić na internę, zrobić doktorat i drugi stopień specjalizacji. Myślałem o powrocie na anestezjologię, ale nie miałem wystarczającej motywacji, gdyż prof. Małolepszy stworzył oddział, na jakim zawsze chciałem pracować - o pośredniej intensywności leczenia. Przepracowałem tam 20 lat, zrobiłem doktorat i dwie specjalizacje - z chorób wewnętrznych i alergologii, przeszedłem wszystkie funkcje od asystenta do ordynatora. Spędziłem tu większość swego życia zawodowego, z tym oddziałem wiązałem swoje plany i ambicje zawodowe. Niestety, oddział przestał istnieć z przyczyn ekonomicznych, na szczęście na krótko, bo teraz mój najbliższy przyjaciel i współpracownik, dr Andrzej Obojski, reaktywuje go w nowym miejscu i z nowymi ludźmi.MT: Już bez pana?
W.B.: Nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody. Teraz więcej uczę medycyny, niż ją uprawiam. Zawsze uważałem się bardziej za nauczyciela, który także leczy, niż za lekarza, który uczy.MT: Nie było panu żal, że nie będzie już leczył pacjentów na oddziale?
W.B.: To nie tak. Ja przecież nie zerwałem kontaktów z kliniką, nadal jestem tu zatrudniony, nadal uczestniczę w pracy tego oddziału, tyle że w ograniczonym wymiarze. Natomiast bardzo żałuję, że nie mam możliwości przekazania swojego doświadczenia klinicznego młodszym kolegom.MT: Co pan uważa za przełomowe zdarzenia w pana życiu zawodowym?
W.B.: Czasem były to świadome decyzje, jak przejście z interny na intensywną terapię czy ostatnio na fizjologię, a czasem był to przypadek. Kiedyś prof. Małolepszy zesłał mnie na 18 miesięcy do izby przyjęć. Zesłał - tak to wtedy postrzegaliśmy. Pracę na izbie przyjęć doceniłem dużo później, kiedy okazało się, jak wiele się tam nauczyłem, zresztą nie tylko z klinicznego punktu widzenia. Nauczyłem się rzeczy bezcennej - podejmowania decyzji i ponoszenia za nie odpowiedzialności. Trudno nauczyć się tego w klinice, gdzie zawsze jest kogo zapytać o radę, a łańcuch decyzyjny bywa mocno przydługi.MT: Jaki pan jest?
W.B.: Trudno oceniać siebie. Mama powiedziała mi kiedyś: „Masz dobre serce, ale czasem trudny charakter”. Jestem cholerykiem, często reaguję wybuchami złości. Na szczęście po chwili ten stan mija, ale i tak bywa trudny dla otoczenia. Podobnie jak fakt, że zwykle mówię wprost, co myślę. Nie staram się być poprawny, a nie wszyscy to tolerują. Na szczęście jestem uważany za człowieka z poczuciem humoru, co ułatwia kontakt z otoczeniem. Myślę, że potrafię mieć także dystans do siebie i śmiać się ze swoich niedoskonałości. A mam ich sporo. Na przykład kompletnie nie rozumiem muzyki. To dla mnie coś z pogranicza szumu i hałasu. Życiowo chyba jestem mało zaradny - nie przywiązuję wagi do spraw przyziemnych, z dokumentami i papierami finansowymi włącznie. Mogę sobie na ten luksus pozwolić, ponieważ o to dba żona, która w przeciwieństwie do mnie świetnie potrafi pogodzić prozę dnia codziennego z pracą lekarza i nauczyciela akademickiego.MT: Jaki jest pana największy sukces?
W.B.: Córka. To wspaniały młody człowiek, mądry i wrażliwy. A ja mam świadomość, że miałem całkiem spory udział w kształtowaniu jej osobowości. I to jest powód do dumy i ogromnej satysfakcji. A na drugim miejscu, i tu pewnie też nie będę oryginalny, jest rodzina i dom. To wielka rzecz, gdy o każdym z najbliższych można powiedzieć: „to mój przyjaciel”.MT: Prawie 30 lat pracy, osiągnięcia zawodowe, poważanie wśród kolegów, zaufanie pacjentów. Czy to jest dla pana sukces?
W.B.: Nie wszyscy tak to widzą, ale w jakiejś mierze mogę mówić o sukcesie. Nigdy nie czułem presji, by być najlepszy. Ojciec zawsze mawiał: „Bądź trzeci lub nawet piąty, ale raczej nie staraj się być pierwszy”. Jako student, gdy grywałem jeszcze w brydża, zawsze chciałem ugrać „maksa”, czyli jak najlepiej wykorzystać dane ułożenie kart, a niekoniecznie wygrać robra. I ta filozofia towarzyszy mi do dziś - nie chodzi o to, by coś zrobić bardzo dobrze, ale najlepiej, jak się potrafi. Dlatego tak bardzo sobie cenię to poważanie i zaufanie ze strony kolegów, pacjentów oraz studentów, dlatego tak ważny jest dla mnie udział w takich projektach jak Wielka Interna, bo to jest jakaś weryfikacja tej filozofii.MT: Plany na przyszłość?
W.B.: Od dwóch lat prowadzę współpracę bilateralną między swoją uczelnią a Uniwersytetem Medycznym w Tarnopolu. To dla mnie bardzo istotna działalność. Patrzę na tych młodych ludzi i widzę siebie sprzed wielu lat, gdy na paszport czekało się tygodniami, a wyjazd za granicę był trudno osiągalnym marzeniem. Chcę dać tym młodym Ukraińcom szansę, jakiej ja nie dostałem. Ponieważ mniej czasu poświęcam na leczenie, mogę intensywniej pracować naukowo. Biorę udział w dwóch interesujących projektach badawczych, których wstępne wyniki są bardzo obiecujące. Ale nie stawiam przed sobą odległych i jednoznacznie sprecyzowanych celów. Nie planuję sobie, że zostanę profesorem, rektorem lub ministrem. Najważniejsze, bym codziennie przy goleniu bez obrzydzenia mógł spojrzeć w lustro i żył pogodzony ze sobą i światem.MT: Pogodzenie się jest formą poddania?
W.B.: Nie, w żadnym wypadku. To nie znaczy, że jestem pozbawiony ambicji, że oprócz „sukcesu w poziomie” nie chcę osiągnąć „sukcesu w pionie”. Ale ja nie mam parcia na sukces za wszelką cenę, choć wydaje mi się, że dziś to mało popularne podejście do życia. Po prostu to jest właśnie mój sposób na życie i znalezienie swojego miejsca.Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Maciej Kulczyński)