Pochwała szybkich decyzji

Wywiad z prof. Dariuszem Nowakiem

Wielka Interna
Razem z moimi współpracownikami napisaliśmy rozdziały poświęcone zaburzeniom regulacji oddychania, w tym zespołowi hipo- i hiperwentylacji. To są bardzo ważne tematy nie tylko dla pulmonologa, ale także dla internisty i lekarzy innych specjalności. Jeśli te zaburzenia występują w nocy, mogą powodować niedobór tlenu w tkankach i związane z tym następstwa. Dochodzi wówczas między innymi do przyspieszonego starzenia się śródbłonka naczyń krwionośnych, a w konsekwencji rozwoju miażdżycy. Do zaburzeń oddychania predysponuje nadwaga i otyłość, dlatego coraz więcej lekarzy tak często spotyka się z tym problemem. Jeszcze kilka lat temu w programie nauczania medycyny na wydziałach lekarskich to zagadnienie było pomijane. W latach 70.-80. o obturacyjnym bezdechu w czasie snu właściwie nic nie było wiadomo. Dlatego zwrócenie na to uwagi w Wielkiej Internie było tak bardzo istotne. Często zdarza się, że do lekarza trafia pacjent z nieprawidłową masą ciała, skarżący się na senność, przewlekłe zmęczenie, często z nadciśnieniem tętniczym, po przebytym zawale mięśnia sercowego, który, z powodu niekontrolowanego zasypiania, nieraz już spowodował wypadek komunikacyjny. W takim przypadku zawsze trzeba pomyśleć o zaburzeniach oddychania. Dlatego Wielką Internę rekomendujemy również naszym studentom oraz szerokiej rzeszy absolwentów innych wydziałów lekarskich.

O niepokornej duszy, uporze i o tym, co to znaczy być profesorem, rozmawiamy z prof. Dariuszem Nowakiem, prorektorem ds. rozwoju uczelni Uniwersytetu Medycznego w Łodzi

MT: Jako młody chłopiec był pan bardzo aktywny, nie tylko w nauce. I nic nie zapowiadało kariery w medycynie.

PROF. DARIUSZ NOWAK:Biłem się nagminnie, ale ponieważ w szkole miałem bardzo dobre stopnie, wiele przewinień mi wybaczano. Przez kilka lat mieszkałem w Zielonce pod Warszawą. Do szkoły uczęszczałem na Targówku, koło Dworca Wileńskiego. Czuliśmy się jak „Chłopcy z Placu Broni”, uczestnicząc w bitwach między blokami, strzelając z procy, z łuku. Nieraz rozciąłem komuś głowę czy wybiłem zęby, ale ponieważ wychowaliśmy się na Winnetou, na Old Surehandzie i opowieściach o rycerzach, tak też się zachowywaliśmy. Nie zdziwiłem się więc specjalnie, gdy mój młodszy syn wyrzucił przez okno w klasie dwa krzesła, a ja zostałem wezwany na wywiadówkę. Na zarzut nauczycieli, że syn nie umie się zachować, odpowiedziałem spokojnie, a byłem już profesorem i dziekanem, że w podstawówce wyrzuciłem szafę przez okno, co w żaden sposób nie wpłynęło na rozwój mojej kariery. To wywołało pewne zaskoczenie, ale na wywiadówki więcej wzywany nie byłem.

MT: A w pana życiu po okresie buntu przyszedł czas zmian?

D.N.:Tylko w pewnym sensie, bo zawsze dobrze się uczyłem. Myślałem nawet, że będę odkrywcą, badaczem, potem fizykiem, chemikiem, elektronikiem i archeologiem. Do dziś z wykrywaczem chodzę po okopach. Znajduję np. odłamki pocisków armatnich, z których większość pochodzi z bitwy pod Łodzią. Archeologiem jednak nie miałem szansy zostać, bo rodzice postanowili, że ja, tak jak moja siostra bliźniaczka, będziemy lekarzami. W 1977 roku zdałem egzamin testowy na studia z pierwszą lokatą w kraju. Medycyna mi się podobała, szczególnie nauki podstawowe. Chciałem robić doświadczenia. Ale ponieważ bardzo zależało mi na utrzymaniu dobrej średniej, każdy rok kończyłem z nagrodą. Motywowała mnie żona (ożeniłem się na piątym roku), a potem nasz syn. Choć otrzymałem dyplom z wyróżnieniem, nie znaczy to, że byłem pokornym studentem. Na czwartym roku groziła mi nawet nagana za złamanie regulaminu. Już na II i III roku miałem indywidualny tok studiów i każdą wolną chwilę spędzałem w pracowni biologii molekularnej przy Zakładzie Biochemii. Przeprowadzanie doświadczeń było tak czasochłonne, że czasem tej pasji musiałem oddawać się w czasie ćwiczeń. Najchętniej uciekałem z zajęć z anatomii patologicznej, zaraz po sprawdzeniu listy obecności. W końcu inni zaczęli brać ze mnie przykład. I gdy okazało się, że z grupy 50 na zajęciach zostaje pięcioro, wybuchła afera, a ja zostałem ukarany. To zresztą nie był jedyny raz, kiedy zostałem przyłapany. Ale za każ­dym razem motywacja była inna, np. chodziło o kobietę. Po raz pierwszy zobaczyłem ją na czwartym roku i od razu wpadła mi w oko. Szybko się zakochałem, ale przez tydzień się zastanawiałem, jak ją poderwać. Najskuteczniejsze okazało się rzucanie w projektor papierowymi kulami. Wszyscy się śmiali, wykładowca kazał mi wyjść z sali, a ona zgodziła się pójść ze mną do kina. Na trzeciej randce, po 1,5 miesiąca znajomości, zaraz po obejrzeniu „Roc-ky II”, zapytałem, czy zostanie moją żoną. Zgodziła się. Lubię szybko podejmować decyzje i jestem konsekwentny w ich realizacji.

MT: Dziś nie ma pan już tak nieokiełznanego charakteru?

D.N.:Nadal lubię trochę hazardu. Kiedyś chciałem być też sportowcem wyczynowym i dziś, choć przestrzegam prawa, cenię sobie rywalizację i ze wszystkiego chcę wycisnąć maksimum. Ostatnio przy przetargu na budowę Centrum Dydaktycznego zaoszczędziłem 20 mln zł. Ale sztuką jest zaoszczędzić i nie oddać, a wykorzystać na dalszą rozbudowę. I to mi się udało.

MT: Tak powstał Ośrodek Diagnostyki i Leczenia Zaburzeń Snu i Chorób Układu Oddechowego?

D.N.:To był 2000 rok, czas, gdy rywalizowaliśmy o przejęcie kierownictwa kliniki po przechodzącym na emeryturę prof. Rożnieckim. Wygrał obecny rektor, prof. Górski. Zawsze, gdy dochodzi do starcia ambitnych męż­czyzn, przegrany odchodzi. Musiałem więc znaleźć sobie nowy cel. Zastanawialiśmy się, jak stworzyć zakład teoretyczny, który jednocześnie ma być filią szpitala, tym bardziej że wcześniej takiego ośrodka w województwie nie było. I choć dostaliśmy grant naukowy, było dodatkowe obostrzenie - mieliśmy przynosić dochód szpitalowi. Przyjęliśmy więc strategię, która obowiązuje w ośrodkach zachodnich, że zaburzenia snu mogą być leczone ambulatoryjnie, a ci pacjenci, którzy wymagają dłuższych obserwacji, stawiają się po kolacji, z własną pościelą. Dzięki temu jesteśmy dochodowym ośrodkiem, a szpital nas lubi. Oczywiście był też opór środowiska, dużo sceptycyzmu, może trochę zazdrości. Ale z czasem koledzy przekonali się do naszych działań.

MT: Wróćmy do przeszłości. Dlaczego zaczął się pan interesować akurat tą dziedziną wiedzy?

D.N.:Poszedłem tam, gdzie miałem szansę na pracę. Przypadek sprawił, że tym miejscem była Klinika Pneumonologii i Alergologii AM. Interesowała mnie praca naukowa, ale poza tym nie miałem żadnych preferencji. Najważ­niejsze, by Klinika miała laboratorium, gdzie będę mógł kontynuować swoją pasję. Wszystko się bardzo dobrze układało. Rano szybko robiłem obchód, a o 10.30 zwykle już oddawałem się izolowaniu komórek. Profesor podchodził do tego ze zrozumieniem. Umiał dobierać ludzi i budować atmosferę rywalizacji. Z mojego zespołu wywodzą się m.in. prof. Górski, prof. Kowalski, prof. Kuna, prof. Szmidt oraz prof. Grzelewska. Nic też dziwnego, że na pierwsze sukcesy naukowe nie trzeba było długo czekać. Badając stężenie substancji w wydychanym powietrzu, jako pierwsi na świecie wykazaliśmy, że osoby palące papierosy wydychają dużo nadtlenku wodoru, co może dowodzić stresu oksydacyjnego. Praca ukazała się najpierw w „European Respiratory Journal”, a potem w „The Yearbook of Pulmonary Disease” 1996 (Mosby USA). I choć nauka zawsze sprawiała mi ogromną przyjemność, wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że robimy coś naprawdę ważnego. Pamiętam słowa mojego ojca: „Nie rób doświadczeń szybko. Najpierw dużo poczytaj”. O tym, jak wielka mądrość się w tym kryła, przekonałem się niewiele później. Gdy przeczytałem o właściwościach antyoksydacyjnych celuroplazminy, postanowiłem przyjrzeć się bliżej temu zagadnieniu. Z zebranych od pacjentów 3,5 l krwi wyizolowałem osocze, a po dwóch miesiącach w kolumnie chromatograficznej uzyskałem roztwór z ładną niebieską poświatą. Jaki byłem szczęśliwy! Ale szybko się okazało, że z uzyskanym preparatem celuroplazminy już nic dalej nie mogę zrobić. Koncentrując się na jednym etapie eksperymentu, nie opracowałem dalszych metod badawczych. Teraz, choć mam nadal dużo pomysłów, wybieram te, które mają szansę powodzenia. Zresztą dziś naukę jest znacznie łatwiej uprawiać. To był też czas urządzeń „home made”. Skonstruowałem sprzęt do zbierania kondensatu powietrza oddechowego. To było pudło styropianowe, chłodnica, wąż, ustnik i probówki oraz pułapka na ślinę. W momencie, gdy pacjent dmuchał przez chłodnicę, zbierała się na niej para wodna, w której później oznaczano stężenia różnych związków. To były niełatwe czasy, więc gdy w 1987 roku wyjechałem na trzymiesięczne stypendium Fundacji Hrabiego Potockiego do Kliniki Chorób Płuc Uniwersytetu Lund, zapytałem kierownika Kliniki, prof. Simonsona, czy mógłby odsypać mi trochę odczynników. Było to stałą praktyką w Polsce. Profesor stanowczo odmówił, twierdząc, że to byłaby kradzież, ale zaproponował, że z funduszy Kliniki zakupi to, co jest mi potrzebne. Miałem tyle pomysłów i postanowiłem poradzić się sekretarki Kliniki, emigrantki z Estonii. Myślałem o 20-30 dolarach. Ona zasugerowała 1000. Byłem przerażony taką sumą, ale jak radziła, tak napisałem. Do Polski wracałem z ogromną paczką odczynników. Miałem też wielką torbę odbitek oraz kupiony w Szwecji komputer. Wyglądałem jak typowy handlarz z Europy Wschodniej. W Ystad przez rękaw bez problemu dostałem się na prom. Znacznie gorzej było po przybyciu do Polski. Na wózku miałem ponad 100 kg, a w Świnoujściu zamiast rękawa był trap, stromy jak drabina, wokół pełno cwaniaków gotowych pomóc za 20 koron. Zaparłem się i podzielony na części bagaż zniosłem sam. W pociągu oblężonym przez żołnierzy wracających z przysięgi utknąłem w przejściu, obok toalety, a moi towarzysze podróży na komputerze urządzili sobie barek alkoholowy. Bojąc się zareagować, zrobiłem się bardzo gościnny i tym sposobem dojechałem do domu. W życiu jeszcze nieraz musiałem wykazać się samozaparciem i siłą charakteru. I choć nigdy moim celem nie były tytuły, po trzech latach pracy zrobiłem doktorat, a po 11 zostałem profesorem tytularnym.

MT: To znacząca cezura?

D.N.:Ale nawet dziś, mimo upływu lat, nie czuję się jak profesor. Na co dzień nie chodzę w marynarce i krawacie, bo to krępuje moją osobowość. Wielu moich kolegów, gdy zdobędzie profesurę, puszy się i nadyma. Ja się nie zmieniłem. Nadal staram się mieć bardzo dobry kontakt ze studentami, słuchać ich. Oni zawsze powiedzą mi, co jest źle, co należy jeszcze zmienić. Pamiętam, jak sam byłem studentem. Chodziłem na wykłady i często myślałem, że profesorowie się do nich w ogóle nie przygotowują. Teraz jako prorektor mam możliwość to zmienić. Stawiam na rozsądnych ludzi i nie mam zmiłowania dla kolegów, którzy nic nie robią. Każdego traktuję równo. Nie wchodzę w kumpelskie układy.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Paweł Nowak)

Do góry