Jak nie mylić postępu z eksperymentami

Wywiad z prof. Wiesławem Jędrzejczakiem

Wielka Interna
Napisane przeze mnie rozdziały odpowiadają dwóm głównym kierunkom mojego działania lekarskiego, które było rozdzielone między badania podstawowe i wdrażanie nowych metod leczniczych. Badałem różne choroby dziedziczne krwi u zwierząt doświadczalnych, by znaleźć wytłumaczenie, w jaki sposób u ssaków powstaje szpik kostny i jakie mechanizmy decydują o jego odtwarzaniu. Ta wiedza została bezpośrednio zastosowana do opracowywania metody przeszczepiania szpiku kostnego. Nie była bezpośrednio przejęta z żadnego funkcjonującego ośrodka przeszczepiania szpiku, ale stworzona w naszym ośrodku. Pierwszy zabieg zakończył się sukcesem. Od tamtego czasu minęło już prawie 30 lat. Medycyna jest dziedziną, w której odbywa się nieustanny rozwój i trzeba stale zmieniać praktykę, bo się dezaktualizuje. Dlatego w tomie „Hematologia” w Wielkiej Internie przedstawiono najnowszą wiedzę, która pozwala zrozumieć postęp, jaki dokonał się w tym obszarze nauki. Jeszcze 15 lat temu główną metodą leczenia przewlekłej białaczki szpikowej była transplantacja komórek krwiotwórczych. Dziś ma ona znaczenie marginalne. Coraz większe sukcesy sprawiają, że choroby, które dawniej miały ostry charakter, stają się przewlekłymi, a to oznacza, że wymagają wielu linii leczenia. To dynamiczny proces i wymaga stałego obserwowania dokonujących się w medycynie zmian. Mam nadzieję, że Wielka Interna w tym pomoże.

O początkach hematologii, zderzeniu z nauką doświadczalną i ryzykowaniu reputacji w walce o życie pacjenta rozmawiamy z prof. Wiesławem Jędrzejczakiem, kierownikiem Katedry i Kliniki Hematologii, Onkologii i Chorób Wewnętrznych WUM

MT: Powiedział pan: „Jestem szczęśliwym lekarzem, gdyż moja kariera zawodowa przypadła na czasy, w których los chorych się dramatycznie zmienił i ja mogłem brać udział w odwracaniu tego losu”. Jak wyglądała medycyna, kiedy rozpoczynał pan karierę?

PROF. WIESŁAW JĘDRZEJCZAK:Właściwie nie było chemioterapii nowotworów. Jako pierwszy w Polsce zastosowałem ifosfamid i jako młody lekarz należałem do nielicznych, którzy potrafili wyleczyć chłoniaka Hodgkina za pomocą protokołu MOPP. Potem z mojej pierwotnej klinicznej specjalności, poprzez badania naukowe dotyczące komórek macierzystych i krwiotworzenia, które zostały uwieńczone publikacjami w najlepszych czasopismach, skręciłem w kierunku przeszczepiania szpiku, co zaowocowało kilkoma tysiącami żyjących ludzi w Polsce. Oczywiście to nie tylko mój sukces, bo medycyna rzadko jest teatrem jednego aktora.

MT: Jak się pan zainteresował hematologią?

W.J.:Aplikując do łódzkiej WAM, napisałem, że chcę być hematologiem. W owym czasie gazety żyły leczeniem naukowców napromienionych w Vinča, w Jugosławii, którzy byli leczeni przeszczepieniem szpiku kostnego w Paryżu przez prof. Georges`a Mathé. Byłem zafascynowany tą historią. Na rozwój drogi w medycynie miał też wpływ Wydział Polityczny, któremu nie podobała się moja działalność artystyczna jako kierownika teatru studenckiego. Mimo że ukończyłem studia z wyróżnieniem i nagrodą ministra ON, uznano, że lepiej, abym nie miał bezpośrednich kontaktów ze studentami, ale jako „zdolnego” skierowano mnie do Centralnego Szpitala Klinicznego Wojskowej AM w Warszawie, gdzie zwolniło się miejsce na Oddziale Izotopowym kierowanym przez prof. Maksymiliana Siekierzyńskiego. Postanowiłem zająć się modelami klinicznymi choroby popromiennej, czyli działaniami niepożądanymi podawania cytostatyków przeciwnowotworowych w wysokich dawkach. W oparciu o zgromadzony materiał opracowałem szereg metod prowadzenia zarówno chorych pozbawionych odporności, jak i moż­liwości diagnostyki tych stanów (tzw. monitorowanie hematologiczne), co ostatecznie zaowocowało habilitacją.

MT: Jak do tego doszło?

W.J.:Patrząc na ludzi, którzy umierali, bo nie można było im pomóc, zrozumiałem, że najważniejsze jest przełożenie nauki na praktykę kliniczną. Jeszcze na stażu podyplomowym zobaczyłem pierwszy przypadek ostrej białaczki. Pacjent od momentu postawienia rozpoznania żył osiem godzin. Pamiętam swojego pierwszego pacjenta, marynarza przywiezionego samolotem ze Słupska z ogromnymi pakietami węzłów chłonnych. To był chłoniak Hodgkina. Udało się go uratować. Dziś jest cukiernikiem i czasami kupuję u niego ciastka. Ale nie zawsze było to pasmo sukcesów. Wielokrotnie atakowano mnie i oskarżano o błędy w sztuce lub eksperymentowanie na pacjentach, tak jak wtedy, gdy choremu z chłoniakiem podałem cyklofosfamid w dawce 30 mg/kg, co dzisiaj zalecane jest w dolnej granicy stanów średnich.

MT: Takie działania spotykały się z krytyką środowiska.

W.J.:Jednym z większych krytyków mojego działania był Instytut Onkologii. Uważano, że zwiększając dawki cytostatyków, nie potrafię kontrolować ich działań niepożądanych, przez co dodatkowo narażam pacjentów. Jedyną życzliwą mi tam osobą był doc. Adam Michałowski, do którego zwróciłem się o radę. „Musi pan w tym temacie być najmądrzejszy” - doradził mi, a gdy stałem się ekspertem, zorganizował mi wykład na ten temat w Instytucie Onkologii, bym mógł obronić swoje racje. Poznałem wtedy doc. Zofię Kuratowską, która też przyszła na mój wykład. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś zastąpię ją w klinice, którą stworzyła. Ale jeszcze wiele razy musiałem się bronić przed róż­nymi atakami.

MT: Jak sobie pan z tym radził?

W.J.:Adrenalina mnie uspokaja. Mam jasność umysłu i mogę dobrze pracować. Jeszcze na studiach zdałem sobie sprawę, że jeśli ma się ambicje naukowe, trzeba zostać zauważonym w gremiach międzynarodowych. Zacząłem się uczyć języka angielskiego. Kupiłem samouczek i jeżdżąc tramwajem, ćwiczyłem słówka. W końcu opanowałem język na poziomie, który umożliwiał mi ubieganie się o stypendium. I gdy mój projekt badań został zaakceptowany przez Narodową Radę Nauki USA, wyjechałem do Instytutu Badawczego Marynarki Wojennej badać biologiczne efekty mikrofal. Znaczna część mojej pracy miała polegać na opromienianiu zwierząt laboratoryjnych. A ja wcześniej myszy w ręku nie miałem, co doprowadziło do kilku konfliktowych sytuacji. Zwróciłem się więc do mojego amerykańskiego szefa, by napisał mi 10 podstawowych metod immunologii eksperymentalnej. W ciągu miesiąca je opanowałem. Z czasem koledzy docenili też moje predyspozycje. Jestem mańkutem, ale oburęcznym, a dzięki zdolnościom manualnym mogłem obsługiwać jednocześnie dwa dozowniki. Amerykanie oglądali te popisy żonglerki i szybko się okazało, że bardzo dobrze mi idzie również podawanie leku dożylnie myszom. Nagle stałem się wszystkim potrzebny. W ten sposób narodziłem się jako naukowiec.

MT: Po powrocie do Polski czekały na pana kolejne wyzwania.

W.J.:Jednym z najważniejszych było opracowanie metod przeszczepiania szpiku. Zmotywował mnie prof. Jan Steffen, który powiedział: „Jest pan światowej sławy hematologiem doświadczalnym, a żyje w kraju, w którym nie ma przeszczepiania szpiku. Jak się pan z tym czuje?”. Poprosiłem, żeby dał mi rok. Spóźniłem się o miesiąc. Wraz z Czarkiem Szczylikiem, Zygmuntem Pojdą i Mariuszem Ratajczakiem opracowaliśmy metodę transplantacji szpiku, a naszą pierwszą pacjentką była sześcioletnia dziewczynka z niedokrwistością Blackfana-Diamonda. Szpik miał zostać pobrany od jej czteroletniej siostrzyczki. Nie było wtedy typowania klasy drugiej, robiło się mieszaną hodowlę limfocytów. I gdy stwierdziliśmy brak reakcji, zaczęliśmy działać. Wtedy zdarzyło się chyba moje największe przeżycie w medycynie. Musiałem przekonać pacjentkę do połknięcia busulfanu, służącego do zniszczenia szpiku, a do końca nie miałem pewności, czy ją przekonuję do samobójstwa, czy ratuję jej życie. Uratowałem to życie.

MT: Potem zapadła decyzja o likwidacji zespołu przeszczepiania szpiku.

W.J.:To był czerwiec 1987 roku. Działaliśmy od dwóch i pół roku i mieliśmy na swoim koncie dopiero dziewięć przeszczepień, gdy okazało się, że zespół zostanie zlikwidowany. Powodem było przetoczenie krwi niezgodnej grupowo podczas zabiegu przeszczepienia szpiku u chorej na białaczkę, co wynikało z niezgodności grupowej między dawcą a biorcą. Był to pomysł przejęty z Wielkiej Brytanii od wybitnego transplantologa Eda Gordona-Smitha, który udowodnił, że jeśli wcześniej w kontrolowany sposób przetoczy się niewielką ilość krwi niezgodnej grupowo, zużyje ona przeciwciała grupowe, które nie będą reagować na niezgodne grupowe krwinki obecne w przeszczepianym szpiku. Poszło jak z płatka i choć chora do dzisiaj żyje, spadła na nas fala krytyki. Oskarżano mnie, najczęściej anonimowo, że opętany żądzą sławy dopuszczam się eksperymentów na chorych. Myślałem o emigracji. Ale gdy nastąpiła zmiana polityczna, nabrałem nadziei, że będzie inaczej. To się długo nie potwierdzało, ale gdy dowiedziałem się, że prof. Kuratowska odchodzi, przyjąłem propozycję władz AM i stanąłem do konkursu na szefa kliniki, który wygrałem w 1998 roku. Po półtora roku udało mi się zrealizować główny cel - uruchomić program przeszczepiania szpiku. Szybko okazało się, że dla wielu chorych brakuje dawców. Jedynym sposobem było opracowanie technologii przeszczepiania krwi pępowinowej. Ale zasady akredytacji ośrodka wymagały, by najpierw przez dwa lata wykonywać więcej niż po dziesięć przeszczepień autologicznych, potem rodzinnych. Dopiero wtedy można było wykonywać przeszczepienia od dawców niespokrewnionych, a takim samym regulacjom podlegały przeszczepienia krwi pępowinowej. Pierwszy zabieg tego typu wykonaliśmy ponad dwa lata przed planowaną datą. Pacjent był młody, z szybko rozwijającą się białaczką. Gdy po trzech bezskutecznych próbach uzyskania remisji okazało się, że dla niego są jednostki krwi pępowinowej w naszym banku, decyzję podjęliśmy natychmiast. Następnego dnia po stwierdzeniu odrostu białaczki rozpoczęliśmy kondycjonowanie i przeszczepiliśmy krew pępowinową. Niestety, po 103 dniach po zabiegu pacjent, z już dobrze funkcjonującym szpikiem i bez białaczki, zmarł z powodu aspergilozy mózgu. Potem zaczęliśmy jako pierwszy ośrodek na świecie przeszczepiać jednocześnie trzy porcje krwi pępowinowej od trzech różnych dawców. Zabieg się udał, ale półtora roku od zabiegu pacjent zmarł z powodu nawrotu białaczki, podobnie jak kolejna pacjentka, która otrzymała dwie jednostki. Doszło u niej do rozwoju anemii hemolitycznej. Cztery lata po tym pierwszym przeszczepieniu krwi pępowinowej znów trafiłem na pierwsze strony gazet z oskarżeniem, że użyłem chorego jako królika doświadczalnego. Gdy się dowiedziałem o tych zarzutach, złożyłem wniosek z samooskarżeniem do rzecznika odpowiedzialności zawodowej i jako konsultant krajowy oddałem się do dyspozycji ministra zdrowia. Myślałem, że znów będę musiał się spakować i wyjechać. Na szczęście nie musiałem. Bardzo dużo ludzi i instytucji zaangażowało się w moją obronę. To było dla mnie miłym zaskoczeniem. Mimo że dochodzenie prokuratorskie zakończyło się niestwierdzeniem jakichkolwiek nieprawidłowości, zawiesiliśmy wykonywanie tych zabiegów na parę lat. Kilka miesięcy temu wykonaliśmy kolejne przeszczepienie z wykorzystaniem dwóch jednostek krwi pępowinowej. Pacjentka czuje się dobrze. Ale dzisiaj to już nie jest wyczyn. Na świecie wykonano ponad tysiąc takich zabiegów, co potwierdza, że był to właściwy kierunek.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Włodzimierz Wasyluk)

Do góry