Na ważny temat
Nie będziemy co chwilę strajkować
O tym, czy lekarze rodzinni są usatysfakcjonowani z tego, co uzyskali po protestach, z Jackiem Krajewskim, prezesem Federacji Porozumienie Zielonogórskie, rozmawia Iwona Dudzik.
MT: Jak lekarze Porozumienia Zielonogórskiego oceniają sytuację w podstawowej opiece zdrowotnej od czasu zakończenia protestów?
JACEK KRAJEWSKI: W gabinetach mamy wzmożony ruch, ale trudno na razie powiedzieć, czy z powodu przeziębień, czy też za sprawą nowych pacjentów, np. dermatologicznych i okulistycznych, którzy obecnie potrzebują skierowań.
Na co dzień powstaje wiele pytań: jak postępować z pacjentami? Jak usprawnić organizację? Kto ma to wszystko koordynować? Będzie musiał zająć się tym zespół powołany przez ministra zdrowia na nasz wniosek.
MT: Czy lekarze dostrzegają jakąś zmianę na lepsze?
J.K.: Zdarzyło się dokładnie to, co przewidywaliśmy – obowiązków przybyło, mamy mniej czasu i więcej pracy. Plusem jest, że kiedy przychodzi pacjent z badaniem diagnostycznym potwierdzającym chorobę nowotworową, możemy mu wypisać kartę DiLO, czyli zieloną kartę, i wtedy trafi on na szybką ścieżkę leczenia. Z drugiej strony jednak zapomniano o tych, którzy są po leczeniu onkologicznym – oni zielonych kart nie otrzymują.
Błędem jest, że tylko lekarz POZ może wydać kartę w razie podejrzenia raka. Jeśli lekarz ginekolog stwierdzi zmianę i nie ma pewności, czy jest to nowotwór złośliwy czy niezłośliwy, bo nie wykonano jeszcze badania histopatologicznego, nie może wypełnić zielonej karty. Musi pacjentkę wysłać do POZ z opisem podejrzenia, aby możliwe było wypisanie karty i wejście na tzw. szybką ścieżkę, lub pacjent trafi do normalnej kolejki i będzie czekał kilka tygodni. Ktoś nie pomyślał, że nie tylko lekarz medycyny rodzinnej, ale także niektórzy specjaliści, np. właśnie ginekolog, są w przypadku nowotworów „specjalistami pierwszego kontaktu”. Absurdem jest, że onkolog, dopóki nie ma badania histopatologicznego, nie może wypisać zielonej karty. Zostało to pozostawione do omówienia w czasie prac zespołu.
MT: Porozumienie Zielonogórskie wycofało się z protestu po spełnieniu postulatów płacowych, co odebrano jako „spór wyłącznie o kasę”. Czy lekarzom chodziło o głębsze zmiany?
J.K.: Taki odbiór protestu to głębokie niezrozumienie. Podstawową sprawą, o którą nam chodziło – choć może jako lekarze, a nie PR-owcy nie wyartykułowaliśmy tego wystarczająco wyraźnie – było to, że po raz kolejny wprowadzono zmianę, lecz konsekwencje niedojrzałego, źle przygotowanego pomysłu przerzucono na lekarzy. Nie było harmonogramu, nie zadbano, aby zmiany zostały wprowadzone bez uszczerbku dla pacjenta.
Znaleźliśmy się w takiej sytuacji, że praktycznie od wprowadzenia Ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym w 1999 roku społeczeństwu mówi się, że to nie system jest zły, tylko ludzie, którzy w nim pracują. A przecież my nic innego nie chcemy i nie możemy robić, jak tylko leczyć ludzi.
MT: Uważa pan, że minister zdrowia podczas wprowadzania m.in. pakietu onkologicznego nie miał szczerych intencji?
J.K.: Uważam, że to markowanie działań, chodzi tylko o PR. To nie jest tak, że lekarzom nie chce się leczyć i dlatego chorzy czekają. Onkologia jest niedofinansowana, onkologów jest za mało, dlatego limituje się świadczenia i tworzą się do nich kolejki. Wystarczy porozmawiać z onkologami, aby dowiedzieć się, że NFZ nie zapłacił za pacjentów, którzy nie mogli czekać, więc zostali przyjęci ponad limit. Winien jest szpitalom ponad 100 mln zł. Szpitale leczą pilne przypadki, kredytując NFZ. Dlaczego tym się nie zajęto?
MT: A może odpowiedzialność lekarzy rodzinnych za prowadzenie swoich pacjentów jest za mała, szczególnie w porównaniu z innymi państwami?
J.K.: Takie porównania to propaganda. W Wielkiej Brytanii lekarz rodzinny oprócz zadań podstawowej opieki zdrowotnej i ginekologii jest także koordynatorem opieki doraźnej. Prowadzi też szereg programów profilaktycznych, dodatkowo finansowanych przez ubezpieczenie. Na wizytę czeka się tam nawet kilka dni, a trwa ona średnio siedem minut. Kiedy mówimy o Wielkiej Brytanii, musimy też powiedzieć o liczbie lekarzy rodzinnych – tam jest 28, a w Polsce 22 na 10 tys. mieszkańców. Wielka Brytania udoskonala swój system od kilkudziesięciu lat. W Polsce nie możemy się zdecydować, jaką rolę powinien mieć lekarz POZ. Na początku reformy mówiono nam, żeby brać sprawy w swoje ręce i organizować gabinety. Teraz, po 20 latach, mówi się o nas „przedsiębiorcy”, „biznesmeni” i w opinii publicznej lekarz niewiele się różni od kogoś, kto handluje sałatą na straganie. Nie może być tak, że władza stawia lekarzy przeciwko pacjentom – a tak to jest rozgrywane.
Nie atakując ministra, powiem: lekarze nie są odpowiedzialni za błędy systemu, tylko politycy. Nikt nas o nic nie pytał, kiedy wprowadzano kolejne zmiany. Zresztą przez pierwsze cztery lata reformy ochrony zdrowia działało 16 kas chorych, nie licząc branżowej, każda rządziła się swoimi prawami, a my nie byliśmy jednolitym, zorganizowanym środowiskiem, nie mieliśmy na nic wpływu. Jesteśmy tylko jednymi z aktorów, wykonawcami.
MT: Jakie postulaty czekają na realizację, aby nie doszło do kolejnych protestów lekarzy PZ?
J.K.: Zespół roboczy musi przeprowadzić analizę i przygotować poprawki, np. opracować katalog chorób, z którymi nie trzeba przychodzić do POZ, tylko bezpośrednio do okulisty i dermatologa, zasady wydawania zielonych kart i takich zapisów w ustawie, aby rozporządzenie o ogólnych warunkach umów ustalane było w trybie negocjacyjnym, a nie konsultacyjnym jak obecnie zapisano. Zależy nam także, aby kontrole w naszych placówkach przeprowadzane były zgodnie z ustawą o swobodzie gospodarczej.
Ważną kwestią jest też ustawa o koronerze – stwierdzanie zgonów powinno być powierzone osobnej instytucji. Kwestia ta ciągnie się od wielu lat i wciąż nie została załatwiona. Uregulowany musi zostać ostatecznie problem uprawnienia pacjenta do świadczeń zdrowotnych. Obecnie, w tym aspekcie, w naszym kraju panuje duży bałagan.
Nie będziemy unikać takich tematów jak szkolenia – mamy szczupłą kadrę lekarzy POZ, a obowiązków jest coraz więcej. Naszym zdaniem optymalna liczba pacjentów, którym rzetelnie może pomóc dany lekarz, to 1,5-2 tys. mieszkańców. Obecnie 2,5 tys., a nawet 2,7 tys. jest normą.
MT: Mniej pacjentów przy jednoczesnym zwiększeniu stawki kapitacyjnej?