Bez mojej zgody
Ważni lekarze z drugiego planu
Opracowała Iwona Dudzik
O niebezpiecznej modzie na rezygnowanie z własnych, szpitalnych pracowni patomorfologii i zlecanie badań zewnętrznym firmom oraz o mało docenianym zawodzie patomorfologa mówi dr n. med. Jadwiga Małdyk, mazowiecki konsultant w dziedzinie patomorfologii.
Patomorfolodzy, choć niezbędni do postawienia prawidłowej diagnozy, są coraz bardziej spychani na szpitalny margines. Coraz popularniejszy wśród dyrektorów szpitali, którzy nie zdają sobie sprawy z uwarunkowań pracy patomorfologa, staje się nowy sposób szukania oszczędności poprzez likwidację pracowni patomorfologii i zlecanie tych usług zewnętrznym firmom. Chciałabym ostrzec dyrektorów, aby nie ulegali pokusie pozornej oszczędności. Może to zaowocować obniżeniem jakości tych usług i wzrostem liczby błędnych rozpoznań. Będzie to także wbrew idei pakietu onkologicznego.
Jako pierwsze z własnych zakładów patomorfologii zaczęły rezygnować szpitale powiatowe w mniejszych ośrodkach – z prywatnych usług korzystają szpitale np. w Sochaczewie, Siedlcach i Sokołowie Podlaskim. W ich ślady idą obecnie także większe miasta, np. pediatria w Lublinie, która z zewnętrznej firmy korzysta od roku.
Co gorsze jednak, ten trend zaczął się rozprzestrzeniać na ośrodki kliniczne w dużych miastach. Ostatnio powstał plan likwidacji zakładu patomorfologii w jednym z warszawskich szpitali klinicznych. Dzięki negocjacjom z resortem zdrowia udało się go na szczęście skutecznie zablokować.
Ostatnim oryginalnym eksperymentem w tej dziedzinie wydaje się rozwiązanie zastosowane w stolicy w nowo budowanym Dziecięcym Szpitalu Klinicznym przy ulicy Trojdena. W nowym szpitalu pediatrycznym, który otwarty będzie w tym roku, planowana z początku jako własna pracownia patomorfologii, pozostanie taką tylko na szyldzie – faktycznie będzie się mieściła w tym samym miejscu co patomorfologia dla klinik przy ulicy Banacha.
Czy to nowatorskie rozwiązanie się sprawdzi w praktyce?
Nie wiadomo. Na razie jednak może niepokoić. W patomorfologii choroby dziecięce stanowią odrębną dziedzinę. Przyjęcie materiału i jego opracowanie jest podobne jak u dorosłych, ale specyfika chorób dziecięcych, zwłaszcza w onkologii, wymaga innego podejścia do przeprowadzanych badań. Przede wszystkim muszą być wykonywane szybko i z użyciem innych niż u dorosłych odczynników. Patomorfolog ma mało czasu na zastanowienie, a dodatkowo działa pod presją rodziny dziecka i lekarza klinicysty, z którym powinien mieć stały kontakt, co z racji oddalenia budynków będzie utrudnione.
W naszej dziedzinie zaplecze i wyposażenie techniczne jest bardzo ważne, jednak kluczowe są umiejętności patomorfologa, który czasem, mając taki sam obraz preparatu, może interpretować go w różny sposób.
Dużą roztropnością i zrozumieniem wykazał się Instytut Matki i Dziecka w Warszawie, gdzie nie tylko z patomorfologii nakierowanej na diagnostykę dziecięcą nie zrezygnowano, ale także wprowadzono nowe techniki diagnostyczne. Także w Centrum Zdrowia Dziecka nawet w sytuacji kłopotów finansowych nie szukano oszczędności w tej dziedzinie.
Nie jestem przeciwniczką wykonywania jakichkolwiek badań patomorfologicznych przez wyspecjalizowane konsorcja działające komercyjnie. Na całym świecie działają one niezależnie od własnych, przyszpitalnych. Jednak u nas coraz częściej wygrywają przetargi w szpitalach publicznych, ponieważ oferują ceny dumpingowe, aby zdobyć rynek. Nie oznacza to, że w dłuższej perspektywie utrzymają niższe ceny.
Widzę natomiast poważną wadę takiego modelu pracy szpitala. Badania zlecane na zewnątrz są całkowicie anonimowe, nie ma kontaktu patomorfologa z klinicystą i współpracy między nimi. Patomorfolog otrzymuje bardzo ograniczone informacje o pacjencie, a czasem do prawidłowej diagnozy konieczna jest dodatkowa rozmowa z lekarzem. Jeśli pracownia jest w szpitalu, patomorfolog może łatwo skontaktować się ze specjalistą. Także lekarz, w sytuacji gdy pacjent źle reaguje na zastosowane leczenie, może poprosić pracownię o ponowny wgląd w jego wyniki. W przypadku badań zlecanych na zewnątrz brakuje takiej komunikacji.
Z tego powodu uważam, że po pomoc prywatnych firm szpitale powinny sięgać tylko wtedy, gdy nie ma innej możliwości, np. w mniejszych ośrodkach, gdzie trudniej o świetnych, doświadczonych specjalistów oraz utrzymanie pracowni na wysokim poziomie.
Absolutnie jednak nie może być o tym mowy w przypadku ośrodków referencyjnych. Muszą one dążyć do najwyższej jakości, a tę daje własna pracownia i najlepsi fachowcy. Nie bez znaczenia jest także fakt, że to właśnie pracownie w szpitalach dają możliwość szkolenia nowych specjalistów. W prywatnych firmach nie ma przecież rezydentur.
To ważne, aby młodzi lekarze mieli gdzie zdobywać specjalizację. Według statystyk w Polsce jest ok. 400 patomorfologów, przy czym w niektórych województwach (lubuskie) nie ma ich wcale. Młodzi lekarze nie garną się do tej specjalizacji. Dlaczego nie postrzegają jej jako atrakcyjną? Bo patomorfolog, choć niezbędny w procesie terapii, sam nie leczy, nie zyskuje bezpośredniego uznania w oczach pacjenta. Koncerny farmaceutyczne nie dofinansowują jego wyjazdów na konferencje i szkolenia, a możliwości dodatkowego zatrudnienia w sektorze prywatnym czy otwarcia własnego gabinetu są bardzo ograniczone. Szpital nie zarabia na ich usługach, generują koszty dla poszczególnych oddziałów, a przez to bywają także gorzej traktowani.
Mimo otwartości Ministerstwa Zdrowia, nie jest łatwo zmienić wizerunek tej specjalizacji. Widać to chociażby po zainteresowaniu rezydenturami, choć w tym roku liczba rezydentur wzrosła, chętnych brak. Na przykład na Mazowszu na 18 rezydentur, w sesji jesiennej obsadzono pięć, przy czym w ciągu roku trzy osoby zrezygnowały – prawdopodobnie przeniosły się na inne specjalizacje.
Obecnie jest to zawód dla hobbystów, pasjonatów i dla tych, którym nie powiodło się w innej dziedzinie. Jeśli to się nie zmieni, patomorfologia w dalszym ciągu będzie wąskim gardłem onkologii.