Sonda

Czy radzimy sobie z luką pokoleniową?

Jerzy Dziekoński

Dr Tomasz Jarmoliński, konsultant wojewódzki w dziedzinie pediatrii w województwie lubuskim
Small dawka

Luka pokoleniowa to zjawisko boleśnie odczuwane w pediatrii. Kurczące się zasoby kadrowe prowadzą do katastrofy, bo coraz mniej lekarzy interesuje praca z małym pacjentem. Dotarliśmy do punktu, w którym zamykane są placówki pediatryczne, głównie z przyczyn ekonomicznych i kadrowych. Piętnaście lat temu na ziemi lubuskiej mieliśmy 18 oddziałów pediatrycznych, dzisiaj jest ich tylko 10. Więcej pediatrów z różnych przyczyn odstępuje od wykonywania tej specjalności, niż wchodzi do zawodu. W naszym województwie średnia wieku pediatry wynosi 51 lat, a ordynatora oddziału dziecięcego o pięć lat więcej, w skali kraju pediatrzy są jeszcze starsi. Co gorsze, nie widać na horyzoncie działań, które miałyby tę sytuację poprawić. W zawodzie pracuję od 25 lat, czyli w zasadzie od początku wolnej Polski, i na podstawie własnych doświadczeń mogę powiedzieć, że problemy w zakresie opieki pediatrycznej od roku 1999, kiedy zmienił się system finansowania opieki zdrowotnej, pogłębiają się. Większość młodych lekarzy wybiera inne specjalizacje, ponieważ pediatria jest permanentnie niedofinansowana, przysparza lekarzowi wielkich obciążeń fizycznych i psychicznych (np. dyżurny oddziału dziecięcego w szpitalu często obsługuje jednocześnie oddział noworodkowy, izbę przyjęć i punkt pomocy ambulatoryjnej), a do tego na poziomie podstawowym, czyli powiatowym, zakres możliwych działań bywa bardzo niewielki (brakuje infrastruktury i środków). W tej chwili w województwie mamy osiem wolnych miejsc rezydenckich – to o czymś świadczy. Poza tym osoby, które już wyspecjalizują się, często wybierają pracę w POZ, bo nie niesie ona tak dużego obciążenia.

Z naszego punktu widzenia wydaje się, że polski system ochrony zdrowia zmienia się tylko w sytuacjach kryzysowych, kiedy dochodzi do głośnych, bulwersujących wydarzeń. O pediatrii zaczyna być głośno po tragicznych sytuacjach z małymi pacjentami w rolach głównych. Ostatnio ponad rok temu, po śmierci Dominiki, minister zdrowia zapowiedział program naprawczy, wspominał nawet o konkretnych kwotach wyasygnowanych na jego realizację. Konsultanci wojewódzcy w zadanych, bardzo krótkich, terminach przygotowali własne analizy i propozycje naprawcze, w tym plany inwestycyjne, które pewnie utonęły w przepastnych szufladach resortu. I na tym się skończyło. Teraz na topie jest onkologia...

Prof. Leszek Królicki, konsultant krajowy w dziedzinie medycyny nuklearnej

Odpowiedź jest prosta: źle radzimy sobie z luką pokoleniową. Obecnie mamy względnie młodych lekarzy albo specjalistów w wieku przedemerytalnym. Wszystko przez reformę ochrony zdrowia, którą wprowadzono po zmianach politycznych. Do tego momentu cały proces specjalizacji traktowano jako element edukacji, w ten sposób przedłużano okres kształcenia. W pewnym momencie zaś wprowadzono limity i zablokowano dostęp do specjalizacji. To musiało odbić się na całym systemie.

Obecnie sytuacja powoli zaczyna się stabilizować, ale nie oznacza to, że całkowicie poradziliśmy sobie z problemem. W kraju mamy 150, najwyżej 200, specjalistów medycyny nuklearnej. Na szczęście kształceni są nowi. Uważam jednak, że należy w większym stopniu promować tę dziedzinę medycyny i stwarzać jak najlepsze warunki dostępu do samej specjalizacji, jak również rozwoju zawodowego po niej. Młodzi lekarze zainteresowani są specjalizacjami, które dadzą im gwarancję zatrudnienia. Tworząc dobre warunki pracy, uatrakcyjniając medycynę nuklearną, uda się młodych do niej przekonać i tym samym z większą łatwością dziurę pokoleniową zasypać.

Prof. Witold Lukas, były konsultant krajowy medycyny rodzinnej

Dostrzegam szanse na wypełnienie luki pokoleniowej w medycynie rodzinnej. Nie podzielam różnych katastroficznych wizji, że społeczeństwo zostanie bez opieki lekarzy pierwszego kontaktu. Coraz więcej studentów myśli o specjalizacji z medycyny rodzinnej. Jeżeli środowisko wykrystalizuje wysoką jakość świadczeń, to ze względu na bliskość pracy z pacjentem, na podejście do pacjenta w szerokim kontekście, specjalizacja będzie cieszyć się coraz większym zainteresowaniem ze strony młodych. Oczywiście należy wyjść naprzeciw tym oczekiwaniom. Przykładowo, w Wielkiej Brytanii studenci medycyny już na pierwszym roku mają zajęcia z lekarzem rodzinnym, dzięki czemu poznają nie tylko medyczne, lecz również psychospołeczne zagadnienia związane z medycyną rodzinną. Na szczęście w Polsce model kształcenia również ulega zmianie. Tak jak wcześniej studenci mieli styczność z medycyną rodzinną na VI roku, dzisiaj już na III roku.

Dobrym rozwiązaniem jest również pomysł akredytowania praktyk lekarzy rodzinnych jako miejsc szkoleniowych. Specjalizacja realizowana byłaby w połowie w praktykach lekarzy rodzinnych i w połowie w ośrodkach klinicznych. Dzięki temu rezydenci mieliby szansę na pracę w miejscu tworzenia się specjalizacji i jej ewolucji. Oczywiście dobór nauczycieli odbywałby się np. pod nadzorem KLR w Polsce. Warto zaznaczyć, że ok. 800 lekarzy rodzinnych przeszło już europejskie kursy w ramach programu Leonardo da Vinci, nie byłoby zatem problemów z wysoko wykwalifikowanymi kadrami. Ponadto wielu lekarzy rodzinnych doktoryzowało się czy nawet zyskało tytuły profesorskie.

Prof. Anna Nasierowska-Guttmejer, prezes Polskiego Towarzystwa Patologów

Mamy problem z luką pokoleniową. Jeszcze niedawno średnia wieku statystycznego patomorfologa wynosiła 57 lat. Poza tym jest nas niewielu. Są miejsca na mapie Polski, gdzie na całe województwo przypada jeden albo dwóch patomorfologów. W najlepszej sytuacji jest Mazowsze, gdzie pracuje aż 80 specjalistów.

Problem polega na tym, że nawet lekarze innych specjalności nie do końca wiedzą, na czym polega praca patomorfologów. W większości przypadków nasza specjalizacja kojarzy się z sekcjami. Jednak nasza praca w ciągu ostatnich lat radykalnie zmieniła się. Coraz mniej wykonujemy badań autopsyjnych. Obecnie nasza rola jest nie do podważenia, jeśli chodzi o ustalenie rozpoznania patomorfologicznego, które zwłaszcza w onkologii stanowi podstawę do wdrożenia leczenia. Oczekujemy, że w związku z tym Ministerstwo Zdrowia podejmie działania mające na celu propagowanie naszej specjalności. Problem w tym, że działań tych – poza zwiększeniem liczby rezydentur – nie ma.

To prawda, w ciągu ostatniego roku do setki wzrosła liczba rezydentur. Tylko w samym województwie mazowieckim mamy aż 17 miejsc. To jednak nie wystarczy. Lekarzom, którzy ukończyli specjalizację, należy zagwarantować miejsca pracy, a tych w systemie ochrony zdrowia brakuje. Miejsca rezydenckie są, młodzi lekarze, to trzeba wyraźnie powiedzieć, coraz częściej specjalizują się w patomorfologii, a potem zastanawiają się, czy będą mieli szanse na zatrudnienie. I w tym punkcie nasze środowisko oczekuje konkretnych działań ze strony państwa. Czekamy na rozporządzenie ministra zdrowia dotyczące zasad pracy patomorfologów. Pozwoli ono wprowadzić standardy diagnostyczne i na ich podstawie wycenić diagnostyczne procedury patomorfologiczne, które obecnie są ukryte w procedurach klinicznych.

Prof. Andrzej Kübler, kierownik Katedry i Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii UM im. Piastów Śląskich we Wrocławiu

Nie czuję, żeby istniała luka pokoleniowa, żeby brakowało nam ludzi. Widzę natomiast zjawisko niedomówienia, czym jest intensywna terapia, co przez nią rozumiemy. Obecnie w Polsce intensywna terapia związana jest z anestezjologią i jeśli spojrzymy na specjalność jako na całość, trudno będzie doszukać się luki pokoleniowej. Anestezjolodzy nie wyjeżdżają już tak często za granicę, jak było to kilkanaście lat temu. W kraju znacznie poprawiły się uposażenia, zaś zagranicą liczba miejsc pracy mocno się skurczyła.

Luka rzeczywiście była mocno odczuwalna, ale 15 lat temu. Na przełomie wieków w ciągu jednego roku kraj opuściło 11 moich pracowników. Wtedy faktycznie można było odnieść wrażenie, że system pęknie. Dzisiaj jest inaczej. Mam w tej chwili kilkudziesięciu rezydentów, kolejni młodzi ludzie się zgłaszają, wobec czego trudno mówić o niedoborach.

Anestezjologia nie jest już niszową specjalizacją. Mamy dobre warunki, są możliwości pracy, a przez to dziedzina stała się o wiele bardziej popularna. Inaczej natomiast przedstawia się kwestia, nazwę to, dystrybucji naszej specjalności. Są miejsca, duże miasta, gdzie skupiają się specjaliści i są obszary, gdzie ich nie ma. Bardziej zależy to od warunków pracy tworzonych przez pracodawców, aniżeli od luki pokoleniowej.

Prof. dr hab. med. Jerzy Robert Ładny, konsultant krajowy w dziedzinie medycyny ratunkowej

Medycyna ratunkowa jest stosunkowo młodą specjalnością i robimy wszystko, żeby ją jak najbardziej uatrakcyjnić, aby młodzi lekarze byli nią zainteresowani. Ministerstwo Zdrowia pomaga nam w tym, uruchamiając odpowiednią liczbę miejsc rezydenckich. Ponadto mobilizuje do akredytowania oddziałów, które mogłyby szkolić przyszłe kadry, czy pozyskuje środki unijne przeznaczone na szkolenie podyplomowe.

Luka pokoleniowa dotyczy w medycynie ratunkowej tzw. samodzielnych pracowników nauki – profesorów i doktorów habilitowanych. Z 14 profesorów, z którymi zaczynaliśmy, niestety kilku zmarło, kilku przeszło na emerytury, a przez 15 lat przybyło w Polsce raptem dwóch, trzech. Samodzielni pracownicy nauki w medycynie ratunkowej są niezbędni do szkolenia i egzaminowania, do tworzenia tzw. minimum kadrowego na wyższych uczelniach, abyśmy mogli kształcić przyszłych adeptów. W sesji wiosennej do egzaminu przystąpi ok. 60 lekarzy, w jesiennej podobnie. W trakcie specjalizacji jest ok. 900 osób. W takim tempie kształcenia powinniśmy osiągnąć niezbędną liczbę specjalistów w naszym kraju do mniej więcej 2020 roku.

Do góry