Wolontariat
W Nepalu byliśmy jednymi z pierwszych
O misjach ratowniczych z Michałem Wieczorkiem, ratownikiem medycznym, szefem Sekcji Medycznej Zespołu Ratunkowego Fundacji Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, rozmawia Monika Stelmach
MT: Jak wygląda rekrutacja do pracy w misjach ratowniczych?
Michał Wieczorek: Niewiele osób ma kompetencje, żeby pracować w misjach ratowniczych. Potrzebna jest nie tylko wiedza medyczna, ale też odporność na stres, umiejętność pracy w trudnych warunkach i współpracy w zespole. Dlatego mamy rozbudowany system rekrutacji.
Nabór organizujemy raz do roku. Składa się z trzech etapów: formalnego, gdzie sprawdzamy wykształcenie, staż, szkolenia, przebieg aktywności zawodowej. Weryfikujemy wiedzę na temat ratownictwa dzieci i dorosłych. Umiejętności językowe powinny być na poziomie minimum B2, angielski jest podstawą, ale mile widziane są też inne języki. Korzystamy z kwestionariuszy kompetencji społecznych oraz radzenia sobie ze stresem. W prowadzeniu rekrutacji pomagają nam specjaliści HR.
Po etapie formalnym zapraszamy na dwudniową rekrutację terenową. Polega ona na symulacji różnych możliwych zdarzeń. Pracujemy intensywnie, wykonujemy zadania medyczne i sprawnościowe. Spędzamy ze sobą ok. 36 godzin i wtedy widać, jak poszczególne osoby współpracują w grupie. Wyłonieni wolontariusze co dwa miesiące, czyli sześć razy w roku, spotykają się na dwudniowych szkoleniach dotyczących pracy na misjach, w trudnych warunkach. Musimy być dobrze przygotowani merytorycznie, ale też zgrani. Zespół tworzą ludzie, którzy mieszkają w różnych miastach, a kiedy jedziemy w miejsce katastrofy, musimy być sprawnym mechanizmem.
Z ponad 100 zgłoszeń w ubiegłym roku 13 osób dostało się do zespołu. W sumie jest nas ok. 50. W październiku będziemy mieli kolejną rekrutację. Liczymy, że zgłosi się więcej lekarzy różnych specjalności, którzy są nam w zespole szczególnie potrzebni.
MT: Jak szybko jesteście w stanie wysłać zespół w miejsce klęski?
M.W.: Naszą ideą jest, aby nie później niż w drugiej dobie od katastrofy być na miejscu. Większość międzynarodowych organizacji humanitarnych potrzebuje kilku dni na wysłanie zespołu medycznego. W Nepalu byliśmy jednymi z pierwszych. Po mniej więcej pięciu dniach zaczęły zjeżdżać inne ekipy i świetnie działać. Ale często szanse na przeżycie osoby rannej spadają z godziny na godzinę. Dlatego staramy się wysłać nawet mniejszą grupę, która szybko znajdzie się na miejscu i rozpocznie wstępne działania ratunkowe oraz stabilizację rannych.
MT: Jesteście organizacją opartą na wolontariuszach, którzy na co dzień pracują w szpitalach i w przychodniach. Jak w tej sytuacji zebrać zespół w 24 godziny?
M.W.: Zespół ratunkowy jest podpięty pod międzynarodowy system informowania o klęskach, np. w Nepalu dostaliśmy wiadomość, że do Filipin zbliża się cyklon. Mamy wdrożone procedury mobilizacji oparte o wytyczne ONZ oraz Europejskiego Mechanizmu Ochrony Ludności. Umawiamy się z ludźmi, którzy tworzą zespół, że dostają SMS o tsunami, trzęsieniu ziemi czy innym kataklizmie na świecie i w 3-4 godziny zadeklarują, kto potencjalnie może jechać. Od tego czasu mają dobę na pozałatwianie spraw osobistych i zawodowych, np. zamianę dyżurów w szpitalu, wzięcie urlopu, załatwienie pomocy w opiece nad dziećmi. Udaje się szybko zmobilizować ok. 10 proc. członków. Do Nepalu poleciało sześć osób – jeden lekarz, trzech ratowników medycznych i dwóch pracowników humanitarnych koordynujących działania. Docelowo chcemy, żeby nasza grupa liczyła nawet kilkaset osób. Wtedy w razie potrzeby zbierze się większa grupa specjalistów.
MT: Jaką sytuację zastaliście w Nepalu?
M.W.: Do wielu miejscowości drogi były odcięte. Do poszkodowanych można było dotrzeć tylko helikopterem. Rozmiar strat był olbrzymi, wielu zginęło, inni zostali ranni, niektóre miejscowości były zrównane z ziemią. Sytuacja w pierwszych dniach po klęsce żywiołowej zawsze jest bardzo trudna, spływa dużo informacji, nie zawsze prawdziwych, trudno uniknąć chaosu.
MT: Przy takim rozmiarze katastrofy jak zdecydować, komu pomóc w pierwszej kolejności?
M.W.: Mamy dobrze wypracowane zasady postępowania w takich sytuacjach: mechanizm unijny ochrony ludności oraz standardy Paktu Północnoatlantyckiego. Dzięki temu dokładnie wiemy, co robić. Udajemy się do lokalnych władz, przedstawicieli ochrony zdrowia, ratownictwa medycznego, policji czy wojska, gdzie dostajemy informacje o tym, jaka jest sytuacja i gdzie mamy skierować swoje kroki. Międzynarodowe organizacje pomocowe są tylko wsparciem dla lokalnych służb, nie wprowadzamy własnych rządów. W Nepalu wskazano nam region Sindhupalchok, gdzie zniszczenia były duże, wielu rannych i poszkodowanych, którzy stopniowo byli ewakuowani śmigłowcami do miejscowości Melamchi w bazie wojskowej. Znajduje się tam lądowisko dla śmigłowców. Rozbiliśmy tam nasz punkt medyczny.
Naszym zadaniem było wstępne zdiagnozowanie pacjentów i zadecydowanie, którzy po opatrzeniu powinni być odesłani na bardziej specjalistyczne leczenie do szpitali, a kim możemy zająć się sami, najczęściej opatrując rany, złamania czy lecząc infekcje oraz zaostrzenie chorób podstawowych. Mieliśmy sporo chirurgicznej i internistycznej pracy. Śmigłowce opatrzonych i wstępnie zdiagnozowanych zabierały do szpitala, a z drugiej strony dowożono wciąż nowych. Ogrom pracy był momentami ponad nasze siły (ryc. 1-3).
Ryc. 1. Michał Wieczorek podczas ewakuacji rannych za pomocą śmigłowca MI-17 z bazy wojskowej w Melamchi.
Ryc. 3. Patrol miejscowości górskich wyżej położonych w celu rozpoznania potrzeb i udzielenia pomocy na miejscu oraz ewakuacji najciężej rannych.
MT: Co było najtrudniejsze w pracy w Nepalu?
M.W.: Mamy w zespole doświadczonych i wyszkolonych do pracy na misjach ratowników i lekarzy. Nie tyle więc zaskakiwał rodzaj obrażeń, ile ich rozmiar – liczba ludzi, którzy w jednym momencie potrzebują pilnej pomocy. Skala katastrofy była olbrzymia. Ale dopóki mamy ręce, leki i sprzęt, wykonujemy swoją pracę. Najgorsze sytuacje wiążą się z bezradnością, kiedy nie możemy pomóc, bo jest za późno, kończą nam się siły i środki.