ŚWIĄTECZNA DARMOWA DOSTAWA od 20 grudnia do 8 stycznia! Zamówienia złożone w tym okresie wyślemy od 2 stycznia 2025. Sprawdź >
Wolontariat
W kastowym społeczeństwie byliśmy jedyną nadzieją
O wyzwaniach i nadziejach z lek. med. Katarzyną Kowalik, lekarzem wypraw wysokogórskich i podróżniczką, rozmawia Małgorzata Stańczyk
Kilkunastoosobowa grupa wolontariuszy z Polski, Irlandii i Białorusi udała się do Ravangla w południowym Sikkimie, gdzie zainicjowała funkcjonowanie kliniki dla mieszkańców regionu. W skład zespołu wchodzili lekarze (pediatra i lekarz rodzinny, internista, neurolog), a także terapeuci tradycyjnej medycyny chińskiej, fizjoterapeuci, akupunkturzyści i tłumacze. Specjaliści pojechali do Indii na zaproszenie Sangtera Tulku Rinpoczego, duchownego i nauczyciela buddyjskiego, który stara się zorganizować tam pomoc medyczną dla najuboższych. Celem wyprawy było zapoznanie się z problemami zdrowotnymi miejscowej ludności i rozeznanie, w jaki sposób należy wyposażyć budowany gmach przychodni. Przy udziale wolontariuszy z wielu krajów dzieło będzie kontynuowane.
MT: Skąd pragnienie, by zostać wolontariuszką?
LEK. KATARZYNA KOWALIK: Byłam w tym rejonie świata już kilkakrotnie jako uczestnik i lekarz wypraw trekkingowych. Sikkim to szczególna część Indii – najmniejszy stan, położony u stóp Himalajów, wciśnięty pomiędzy Nepal, Bhutan i Tybet. Za każdym razem obiecywałam sobie, że wrócę tu jako lekarz. W Sikkimie nie sposób nie zauważyć rażącej potrzeby pomocy medycznej. Większość mieszkańców nigdy nie miała kontaktu z lekarzem. Taka okazja nadarzyła się w tym roku, gdy zetknęłam się z informacją, że organizowany jest wyjazd do południowego Sikkimu. Duchowny i nauczyciel buddyjski Sangter Tulku Rinpocze zainicjował stworzenie punktu medycznego dla tamtejszej ludności. Planuje klinikę dla ludzi najuboższych. Ma to być odpowiednik naszej przychodni. Jestem pediatrą, więc pojechałam tam z myślą, żeby otoczyć opieką dzieci. Zgodnie z obowiązującą w Sikkimie tradycją, pierwszy chłopiec, który się urodzi w rodzinie, gdy ma kilka lat, przyjmowany jest do klasztoru buddyjskiego. Wiele z tych dzieci żyje z dala od swoich rodzin, mając jednak ubranie, jedzenie i możliwość kształcenia się.
MT: Czy wolontariusze jeżdżą, by wspierać miejscowych lekarzy, czy pracują samodzielnie?
K.K.: Najprawdopodobniej pracować będą wyłącznie wolontariusze. Trudno jest bowiem nakłonić lekarzy, którzy zostali wykształceni i pochodzą z Indii, by podjęli się opieki nad najbiedniejszymi. Powodem są względy kulturowe i kastowość społeczeństwa. Lekarze, którzy uważają, że należą do wyższej kasty, nie chcą dotykać i badać ludzi biednych. W związku z tym, jeśli punkt medyczny miałby funkcjonować w sposób ciągły, potrzebni będą lekarze z Polski i z innych krajów.
MT: Wyprawa była więc pewnego rodzaju otwarciem tej kliniki?
K.K.: Mieliśmy sprawdzić, czy ludzie w ogóle będą chcieli korzystać z pomocy lekarskiej, której nigdy tam nie było, jak duże będzie zainteresowanie oraz z jakimi rodzajami chorób się zetkniemy.
MT: W jakich warunkach pracowaliście?
K.K.: Mieszkaliśmy na wysokości 2000 metrów, a pracowaliśmy pomiędzy 2500 a 3000 metrów. Na początku czuliśmy się nieco gorzej, ponieważ wjechaliśmy tam samochodami. Kiedy szybko pokonuje się taką wysokość, organizm nie ma czasu się do niej przystosować. Dlatego przez kilka pierwszych dni czuliśmy, że bardziej się męczymy. Później to ustąpiło.
Warunki pracy były nowe nie tylko dlatego, że brakowało nam wyposażenia, sprzętu, laboratorium. Również mentalność ludzi jest zupełnie inna niż nasza. Klinikę zainaugurowano już teraz, zanim jej budowa została ukończona. Wynika to z duchowego przekonania, że akurat teraz trzeba było powołać ten punkt medyczny, bo jakieś znaki na niebie i ziemi wskazywały buddyjskiemu nauczycielowi, że to jest właśnie ten czas. Wierzy, że jeśli będzie to robił w odpowiednim czasie, wówczas znajdą się niezbędne środki i ludzie.
MT: Jaki był skład zespołu?
K.K.: Nasza grupa składała się z kilkunastu osób i była wielonarodowa. Ważną rolę odgrywała także młodzież, która pojechała z nami w charakterze tłumaczy, jako że część lekarzy nie znała języka angielskiego. Członkami wyprawy byli również terapeuci tradycyjnej medycyny chińskiej. Zamysł był taki, by zapewnić mieszkańcom możliwość leczenia zarówno medycyną zachodnią, jak i wschodnią, w zależności od tego, co zechcą. Wielu pacjentów korzystało z konsultacji, ale także z akupunktury oraz pomocy fizjoterapeutów.
MT: Jakim zapleczem i metodami diagnostycznymi dysponowaliście?
K.K.: Przez pierwsze dni pracowaliśmy we wnętrzu budowanej kliniki. Był to stan surowy otwarty, czyli mury bez dachu, drzwi i okien. Dzięki temu, że budynek ma kilka kondygnacji, mieliśmy nad głową strop. Gabinety były prowizoryczne, wstawiono plastikowe stoły i krzesła, w oknach była folia, by ochronić nas od wiatru. Staraliśmy się zaadaptować to wnętrze do naszych potrzeb, poukładaliśmy leki i zabraliśmy się do przyjmowania pacjentów. Przez drugą część pobytu badaliśmy chorych w zaadaptowanych pomieszczeniach klasztorów buddyjskich.
MT: Jakie narzędzia diagnostyczne mieliście do dyspozycji?
K.K.: Zabraliśmy ze sobą jedynie glukometry, aparaty do mierzenia ciśnienia i stetoskopy. Podstawą diagnozy był oczywiście starannie zebrany wywiad. Pracowaliśmy z bardzo dobrze wykształconymi i pomocnymi pielęgniarkami, pochodzącymi z tego regionu. One były również naszymi tłumaczami, bo pacjenci nie mówili po angielsku.
MT: Czyli podstawowymi narzędziami diagnostycznymi były oczy, uszy i ręce?
K.K.: Tak, to skrajne doświadczenie dla lekarza, który na co dzień dysponuje badaniami laboratoryjnymi i konsultacjami specjalistycznymi. Dla mnie bardzo pomocne było to, że pracowałyśmy we dwie w jednym gabinecie i w trudniejszych przypadkach wspólnie stawiałyśmy rozpoznanie, łącząc swoje doświadczenie i obserwacje.