ŚWIĄTECZNA DARMOWA DOSTAWA od 20 grudnia do 8 stycznia! Zamówienia złożone w tym okresie wyślemy od 2 stycznia 2025. Sprawdź >
W początkach lat 50. diagnostyką i leczeniem chorób serca zajmowali się interniści, a leczeniem inwazyjnym próbowali chirurdzy.
Jedynym wówczas sposobem operowania wrodzonych wad serca było wprowadzenie pacjenta w stan średniej hipotermii. Znieczulano go, intubowano do sztucznego oddychania i nagiego wkładano do wanny z zimną wodą, dorzucając lodu. Gdy ciało pacjenta osiągnęło temperaturę 32°C, przekładano go na stół operacyjny, otwierano klatkę piersiową i odsłaniano serce. Na zaszycie otworu w przegrodzie międzyprzedsionkowej chirurg miał 3 do 4 minut. Pośpiech był konieczny, bo wiadomo było, że dalsze obniżanie temperatury ciała poniżej 28°C może doprowadzić do migotania komór, a dłuższe zatrzymanie tłoczenia krwi do mózgu może spowodować nieodwracalne uszkodzenia. Oczywiście takie błyskawiczne zabiegi były przeprowadzane przy naprawianiu tylko drobnych usterek, na częściowo otwartym, bijącym sercu. Po zamknięciu klatki piersiowej podnoszono temperaturę ciała nadmuchem ciepłego powietrza z fryzjerskich suszarek, okładając pacjenta kocami i termoforami.
Znacznie bezpieczniej było wprowadzić pacjenta w głęboką hipotermię, czyli obniżyć temperaturę ciała do 10-12°C. W takiej temperaturze nie ma w organizmie przemiany materii i nie grozi uszkodzenie mózgu. Czynność serca można bezpiecznie zatrzymać nawet na godzinę. Operacje w głębokiej hipotermii przeprowadzano jednak dopiero, gdy skonstruowano wymiennik ciepła do szybkiego schładzania i ogrzewania krwi i wprowadzono sztuczne krążenie pozaustrojowe.
– Na początku wszystko szło podobnie: pacjenta głęboko usypialiśmy, wkładaliśmy do wanny z lodowatą wodą, a gdy temperatura ciała dochodziła do 29°C, czyli w pobliże granicy klinicznej przeżywalności, wyjmowaliśmy go z wanny, układaliśmy na stole operacyjnym i wtedy podłączaliśmy krążenie pozaustrojowe z wymiennikiem ciepła, za pomocą którego dalej ochładzano ciało do temp. 12°C. Po operacji pacjent był ogrzewany już nie grzałkami i kocami, ale podgrzaną własną krwią, krążącą przez pompę i wymiennik ciepła – opowiada prof. Dziatkowiak. – Pierwszy raz oglądałem taką operację na III roku medycyny. Zafascynowała mnie, choć widok trupiobladego ciała, chłodzonego w lodowatej wodzie, budził przerażenie.
Dzięki doc. Mollowi w 1953 roku Dziatkowiak trafił do Zakładu Chirurgii Operacyjnej i Doświadczalnej AM w Poznaniu, kierowanego przez prof. Jana Krotowskiego.
– Tam zobaczyłem pierwszy aparat do krążenia pozaustrojowego pomysłu prof. Krotowskiego, wielkości potężnego kuchennego stołu – wspomina. – Jako zbyt skomplikowany nigdy nie wszedł do użytku, ale otwierał możliwości badań doświadczalnych.
∗∗∗
Na III roku medycyny Dziatkowiak miał szansę dołączyć do grupy pasjonatów tworzenia urządzeń potrzebnych w kardiochirurgii – do zespołu inżynierów narzędziowni z Zakładów im. Józefa Stalina Przemysłu Okrętowego, dziś Hipolita Cegielskiego. Franciszek Płużek i Stanisław Szymkowiak pod kierunkiem doc. Jana Molla pracowali nad skonstruowaniem wymiennika ciepła do szybkiego schładzania i ogrzewania krwi pacjenta, operowanego w głębokiej hipotermii. Ten pierwszy wymiennik ciepła opatentowano jako MPS – od pierwszych liter nazwisk wynalazców. Na jego podstawie w 1958 roku Zakłady Cegielskiego wyprodukowały model kliniczny do krążenia pozaustrojowego z wymiennikiem ciepła pod nazwą MPS-1. Później skonstruowano spieniający utleniacz krwi – oksygenator MPD-3. Litera „D” pochodziła od nazwiska studenta Dziatkowiaka, który brał udział w tych badaniach (ryc. 6).
– Tamto sztuczne płuco, oksygenator, to była rura ze stali kwasoodpornej o średnicy 4 cm, wysokości ok. 70 cm z dwoma wlotami u dołu: jednym wpływała krew żylna od pacjenta, czyli bogata w dwutlenek węgla, uboga w tlen; drugim wlotem z butli przez reduktor podawano tlen. Rura umieszczona była w szklanym cylindrze o średnicy 15 cm i wysokości 40 cm. Pod wpływem tłoczonego tlenu krew się pieniła, co znaczyło, że się utlenowuje. OK. Ale piany, która gromadziła się u góry urządzenia, nie można było podać do ustroju pacjenta! – wspomina profesor. – Jak ją zgasić? Zastosowaliśmy nylonowe czyściki kuchenne. Nad wylotem kolumny układaliśmy kłębek z pięciu gąbek, jedna obok drugiej, nastrzykniętych silikonem, który obniżał napięcie powierzchniowe pęcherzyków piany i stanowił odpieniacz. Po ściankach spływała już żywoczerwona krew, bogata w tlen.
∗∗∗
W 1956 roku Antoni Dziatkowiak i jego młoda żona Hanna uzyskali dyplomy lekarza medycyny. Antoni Dziatkowiak zaczął praktykę na II Oddziale Chirurgicznym Szpitala J. Strusia.
– Początki były prawdziwym poligonem. Tuż po wojnie był dotkliwy niedobór lekarzy, zwłaszcza chirurgów, więc lekarz izby przyjęć wykonywał czynności internisty, chirurga, pediatry, okulisty, laryngologa i urologa. Dzisiaj włos jeży mi się na siwej głowie, gdy wspominam tamte czasy – uśmiecha się prof. Dziatkowiak. – Dziś bym się nie odważył na niektóre czynności, wykonywane wówczas na ostrym dyżurze. Którejś nocy przyprowadzili mi do szpitalnej izby przyjęć (karetki pogotowia były tylko dla nieprzytomnych i obłożnie chorych) mężczyznę z szeroko otwartymi ustami, wykrzywioną szczęką i ślinotokiem, bo na treningu bokserskim kolega wymierzył mu za mocny cios. Żuchwa wypadła ze stawu, dlatego nie mógł zamknąć ust. Trzeba było działać. Niewiele myśląc, odruchowo, jak dawniej na ringu, przez jego mokry ręcznik frotté uderzyłem go prawym sierpowym od lewej strony – i prawe ramię żuchwy wskoczyło na swoje miejsce. Dziś by mnie pozwał do sądu, ale wtedy wylewnie mi dziękował.
W 1964 roku dzięki pomocy prof. Molla wyjechał na kardiochirurgiczne stypendium do Houston w USA. Po powrocie nie mógł sobie znaleźć miejsca.
Ryc. 7. 1972 rok. Jubileusz 60-lecia urodzin prof. Jana Molla w Łodzi – świeczki zdmuchują od lewej: doc. Kazimierz Rybiński, prof. Jan Moll, doc. Antoni Dziatkowiak i dr Marek Edelman.
Ryc. 8. „Rozwód” z Akademią Medyczną w Łodzi – uroczyste pożegnanie doc. Dziatkowiaka udającego się na kierownicze stanowisko do Krakowa. Otrzymuje zdjęcie swojego Nauczyciela i Mistrza, prof. Jana Molla z ciepłą dedykacją.
Ryc. 9. Pierwszy przeszczep serca w Krakowie (20/21.10.1988 rok). Serce w dłoni prof. Dziatkowiaka, asystuje dr Jerzy Sadowski.
– Tam w Teksasie operowało się 20, 30 serc dziennie, w Polsce jedno miesięcznie. Więc gdy prof. Moll zaproponował mi przejście do Kliniki Chirurgicznej w Łodzi, gdzie już od 1959 roku był szefem, zgodziłem się natychmiast – opowiada.
Tymczasem 7 grudnia 1967 roku w Kapsztadzie Christiaan Barnard, jako pierwszy na świecie, przeszczepił serce człowiekowi. Mimo że pacjent wkrótce zmarł, był to w medycynie krok na miarę lotów kosmicznych.
– My w Łodzi przez dwa lata też się do tego przygotowywaliśmy. Mieliśmy przemycane piśmiennictwo zachodnie, wiedzieliśmy, że przeszczepy w ramach jednego gatunku są realne. Ćwiczyliśmy na psach, a technikę na zwłokach ludzkich – opowiada Dziatkowiak. – Podczas ferii zimowych w 1968 roku dostałem telefon, żeby wracać, bo jest dawca, a prokuratura wyraziła zgodę na pobranie bijącego serca.