ŚWIĄTECZNA DARMOWA DOSTAWA od 20 grudnia do 8 stycznia! Zamówienia złożone w tym okresie wyślemy od 2 stycznia 2025. Sprawdź >
Portret
O człowieku, który przeszczepił 500 serc
Elżbieta Borek
Kiedy w początku lat 50. XX wieku prof. Antoni Dziatkowiak, jedyny dzisiaj naoczny świadek i uczestnik tworzenia zrębów polskiej kardiochirurgii, zaczynał swoją przygodę z kardiochirurgią, w Europie nie było jeszcze tej specjalności. Aż trudno uwierzyć, że zaledwie 50 lat później, odchodząc w 2001 roku na emeryturę, miał na swoim koncie ponad 30 tys. zoperowanych pacjentów, którym przywrócił zdrowie, i 500, którym dzięki transplantacji serca ofiarował nowe życie, a Instytut Kardiologii Collegium Medicum UJ w Krakowskim Szpitalu Specjalistycznym im. Jana Pawła II i Klinika Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii, którymi kierował ponad 20 lat, był wówczas wiodącym ośrodkiem leczenia chorób serca w Polsce.
∗∗∗
Antoni Dziatkowiak urodził się w 1931 roku w Rogaczewie Wielkim w Wielkopolsce, gdzie jego ojciec był zarządcą folwarku potomków gen. Dezyderego Chłapowskiego z Turwi, a dziadek Michał był włodarzem w majątku w Brodnicy Śremskiej u hrabiego Andrzeja Mańkowskiego.
– Wśród moich przodków żadnych tradycji inteligenckich nie było. Wywodzę się z chłopów pańszczyźnianych i jestem z tego dumny! – mówi prof. Dziatkowiak.
Jak to się stało, że został lekarzem? Co wpłynęło na to w odpowiednich momentach? Pierwszy taki odpowiedni moment nastąpił, gdy podczas kryzysu w 1933 roku i po utracie pracy przez ojca rodzina za chlebem przeprowadziła się do Mosiny pod Poznaniem.
– Potem był 1945 rok. Miałem 14 lat i był to akurat czas na zrobienie małej matury. Ale o tym mogłem tylko marzyć. Na szczęście burmistrz Mosiny uznał, że niebezpiecznie byłoby posyłać swoje urocze córki do szkół w Poznaniu, bo jeszcze wtedy były powojenne niepokoje, i utworzył w naszym miasteczku miejskie gimnazjum koedukacyjne – śmieje się. – Gdyby nie ta przypadkowa okazja, najprawdopodobniej nigdy bym do gimnazjum nie poszedł. Bardziej niż wykształcenie interesowały mnie las, konie, psy i koty. Gdy oprawiałem koźlę, skórowałem królika, by nie umrzeć z głodu, mama narzekała, że to tak długo trwa. A ja oglądałem szczegóły budowy narządów wewnętrznych, zwłaszcza interesowała mnie architektura serca. Nie myślałem wówczas, że pójdę kiedyś na medycynę. Fascynowała mnie przyroda, biologia, tak samo jak lekkoatletyka, boks, które uprawiałem później w gimnazjum i w liceum.
Ryc. 1. Prof. Antoni Dziatkowiak odwiedza w Poznaniu swego nauczyciela i opiekuna gimnazjalnego – prof. Witolda Feigela.
Tę fascynację przyrodą dostrzegł jego wychowawca w gimnazjum prof. Witold Feigel (ryc. 1). I wywróżył, że jego uczeń będzie lekarzem.
Drugi odpowiedni moment nastąpił dwa lata później. W 1948 roku zamknięto gimnazjum w Mosinie jako zbyt reakcyjne. Wówczas Antosiem i jego starszym o rok bratem Józefem (obaj uczyli się w jednej klasie) zajął się ten sam wychowawca. Zawiózł chłopców do Poznania i umieścił w najlepszej tamtejszej szkole, w Gimnazjum i Liceum im. Karola Marcinkowskiego.
W końcu trzeci odpowiedni moment przyszedł tuż przed maturą w 1951 roku. Dyrektor liceum Mieczysław Prażmowski oznajmił, że dla chętnych do dalszej nauki możliwe są bezpłatne studia w ramach wymiany studentów pomiędzy tzw. krajami demokracji ludowej. Najbliżej, bo w Czechosłowacji, na Uniwersytecie Karola w Pradze można było zapisać się na studia medyczne. – Takie były warunki, a oferta zachęcająca – mówi prof. Dziatkowiak.
∗∗∗
Ryc. 2. Na pierwszym roku medycyny w Pilźnie Hanna Woch i Antoni Dziatkowiak w „pitevnie” ćwiczą anatomię prawidłową w prosektorium.
Medyczne studia zaczął na Uniwersytecie Karola w Pradze, na Wydziale Lekarskim w Pilźnie. Gdy na II roku Czechosłowacy zerwali umowę o wymianie studentów, wrócił do Polski, ale już nie sam. W Pilźnie poznał warszawiankę Hankę Woch, koleżankę z roku, w której się zakochał (ryc. 2). Ślub brali już w Polsce, 62 lata temu (ryc. 3-4). Profesor żartuje, że gdy dziś rezerwuje pokój hotelowy gdzieś na świecie, zawsze dodaje, że będzie z pierwszą małżonką, z którą jest od ponad 60 lat, i dopytuje o rabat z tego tytułu – zwykle z dobrym skutkiem.
Ryc. 5. Dr Jan Witold Moll wykłada w 1955 roku w Poznaniu diagnostykę wrodzonych wad serca. Uwagę zwraca pasja w wyrazie twarzy i smukłe palce rąk.
Pod koniec II roku studiów, już w Polsce, w Poznaniu, w 1952 roku student Dziatkowiak zapisał się do koła naukowego przy Oddziale Chirurgii Torakalnej Szpitala Miejskiego im. Józefa Strusia. Ordynatorem był tam młody dr Jan Witold Moll (ryc. 5).
– Żona bardzo mi to odradzała z obawy przed gruźlicą, bowiem operowano tam głównie chorych z gruźlicą jamistą płuc, więc prątki Kocha fruwały w powietrzu. Nie zniechęciłem się, tym bardziej że mój mentor dopuszczał mnie, studenta medycyny, do asysty przy dużych operacjach na klatce piersiowej. To mi się bardzo podobało i dawało handicap na przyszłość. Gruźlicą się nie zaraziłem, ale pasją do chirurgii na pewno – wspomina prof. Dziatkowiak. – Tak się zaczęła moja współpraca, a potem przyjaźń z Janem Mollem.
Już wtedy dr Moll wykonywał u dzieci pierwsze operacje wad wrodzonych serca w głębokiej hipotermii bez pełnego krążenia pozaustrojowego, bo takiego sztucznego płucoserca jeszcze w Polsce nie było.
„Dla mnie szokującymi były pierwsze operacje na bijącym sercu. Perikardiektomia, czyli zdjęcie z serca dławiącej łupy włóknisto-wapniowej wraz z workiem osierdziowym, dalej tzw. komisurotomia mitralna palcem włożonym do lewego przedsionka czy aortalna – metalowym rozwieraczem Tubbsa włożonym przez koniuszek serca do ujścia aortalnego, czy do ujścia tętnicy płucnej przez koniuszek prawej komory bijącego serca były brutalną interwencją i ingerencją w piękny, miarowy rytm serca. Truchlałem ze strachu, że serce tego nie wytrzyma i przestanie bić” – napisał w książce pt. „Serce i skalpel. Fascynacje i wspomnienia kardiochirurga”.