Portret
Uwaga! Przyjmuję tylko bezdomnych
O trudach i radościach pracy społecznej z lek. med. Marią Czarnecką-Zoll, pediatrą, jedną z założycielek i wieloletnią kierowniczką NZOZ Stowarzyszenie „Lekarze Nadziei” – Poradnia dla Bezdomnych, rozmawia Monika Stelmach
MT: Jak narodził się pomysł stworzenia poradni dla bezdomnych?
Lek. Maria Czarnecka-Zoll: Zaczęło się bardzo dawno temu. W czasie stanu wojennego pracowałam w komitecie pomocy dla ludzi represjonowanych przy ulicy Piwnej w Warszawie. Przyjeżdżali do nas działacze organizacji humanitarnych i charytatywnych z zagranicy. Tam poznałam ludzi z Médecins du Monde, którzy przywozili nam dary, głównie leki. Namawiali nas, żebyśmy w Polsce założyli filię Lekarzy Świata. W 1984 roku w podziemiach kościoła Świętego Krzyża zorganizowaliśmy potajemne spotkanie polskiego środowiska medycznego z kręgu Solidarności i przedstawicieli Médecins du Monde. Postanowiliśmy wtedy powołać polski oddział organizacji, ale MSW odrzucało nasze wnioski rejestracyjne. Dopiero w 1989 roku powstał polski oddział Lekarzy Świata z siedzibą w Krakowie. Przewodniczącym został prof. Zbigniew Chłap. Z czasem odłączyliśmy się od międzynarodowej organizacji, przekształcając się w Stowarzyszenie „Lekarze Nadziei”.
MT: Została pani kierowniczką jednej z pierwszych w Polsce poradni lekarskich dla bezdomnych. Jak wyglądały początki?
M.C.-Z.: Prof. Zbigniew Chłap polecił mi zorganizowanie poradni dla bezdomnych w Warszawie, bo lekarze pracujący w przychodni na dworcu kolejowym sygnalizowali nam, że wiele osób jest pozbawionych jakiejkolwiek opieki medycznej. Nie miałam zielonego pojęcia, jak zabrać się do tak dużego przedsięwzięcia. Bardzo pomocna była dr Alina Margolis-Edelman, żona Marka Edelmana, która miała doświadczenia z tworzenia takiej poradni w Krakowie. Służyła mi radą na każdym etapie.
Pierwsza przychodnia powstała przy noclegowni Monaru. Po czterech latach działalności musieliśmy zwijać manatki, bo ktoś wpadł na pomysł, żeby na terenie noclegowni zrobić Muzeum Katyńskie. Na szczęście znalazł się bardzo zaangażowany urzędnik z warszawskiego ratusza, świetny człowiek, Mirosław Starzyński, który pomagał nam nieraz. Dzięki niemu znalazła się lokalizacja przy ul. Wolskiej w Warszawie, gdzie do dziś poradnia funkcjonuje. Na początku mieliśmy tylko kawałek gołej ziemi. Budowniczy ursynowskiego odcinka metra ofiarowali dwa robotnicze kontenery mieszkalne. Trzeba było mieć pozwolenie na podmurówkę, podłączyć media, dostosować pomieszczenia do poradni. Chodzenia za tym było tyle, jakbym budowała wielki hotel, a nie małą poradnię. Trzeba było zaplanować pracę, dyżury.
MT: Jak poradnia daje sobie radę bez kontraktu z NFZ?
M.C.-Z.: NFZ odmówił nam finansowania, ponieważ nasi pacjenci nie są ubezpieczeni. Trochę pieniędzy daje nam miasto, trochę darczyńcy. Najtrudniejsza jest nieregularność wpłat, a leki i środki opatrunkowe są nieludzko drogie. Zazwyczaj nie dajemy pacjentom recept, których i tak by nie wykupili, ale leki do ręki z instrukcją, jak je brać. Wiele rzeczy trzeba wychodzić i wyprosić, ale też wokół naszej przychodni jest wiele życzliwych ludzi. Dostaliśmy kapitalne wyposażenie gabinetu stomatologicznego, aparat do EKG, aparat do USG, piękny autoklaw do sterylizacji. Dziś mamy naprawdę porządnie wyposażoną poradnię.
MT: Jak udało się wam namówić lekarzy do niełatwego wolontariatu?
M.C.-Z.: Lekarze sami się do nas zgłaszają. Kilku z nich jest już na emeryturze, ale są też młodzi, zaraz po studiach, którzy jeden dzień w tygodniu poświęcają na pomoc bezdomnym. W zespole mamy internistów, ginekologa, kardiologa, stomatologa, w sumie około 20 naprawdę świetnych specjalistów, którzy na co dzień są zatrudnieni w szpitalach, przychodniach, niektórzy prowadzą prywatne gabinety. Pracują społecznie, ale podjęliśmy decyzję, że pielęgniarkom będziemy płacić. To w żaden sposób nie umniejsza ich zasług dla przychodni, ponieważ pracują z ogromnym poświęceniem. Czasami bezdomni zgłaszają się do poradni z zaawansowanymi chorobami skórnymi, z olbrzymimi, ropiejącymi ranami, w zimie z rozległymi odmrożeniami, a one się nimi zajmują z pełnym oddaniem.
MT: Czy lekarze i pielęgniarki muszą mieć jakieś specjalne predyspozycje do pracy z bezdomnymi?
M.C.-Z.: Muszą lubić swoich pacjentów, w innym wypadku nie zdecydują się na bezpłatną dodatkową pracę. Nie mogą myśleć, że bezdomny jest kimś gorszym. Każdego traktujemy z wielkim szacunkiem, nie wyobrażam sobie, żeby lekarz w jakikolwiek sposób pokazał dezaprobatę swojemu pacjentowi, bo mieszka w kanale, jest gorzej ubrany czy czasami brzydko pachnie.
Wszyscy, którzy przychodzą pracować do naszej poradni, po pewnym czasie są zachwyceni. To praca, która daje ogromną satysfakcję i przyjemność. Z pacjentami dużo rozmawiamy. Pytamy ich, gdzie mieszkają, co ma wpływ na zdrowie, czy mają dochody. Każdego znamy. Opowiadają nam o swoim życiu. Jeden z nich na gapę objechał chyba wszystkie sanktuaria w Europie. Jak go wyrzucali z pociągu, to czekał na następny, w końcu nigdzie mu się nie spieszyło. Zdarza się, że pacjent wychodzi z bezdomności, ma ubezpieczenie i swojego lekarza rodzinnego, ale wciąż przychodzi do nas, bo mówi, że pasuje mu nasze podejście do chorych. Niestety nie stać nas, żeby zajmować się chorymi, którzy mają inne możliwości leczenia, co też próbujemy im delikatnie powiedzieć.
MT: Czy któryś z pacjentów zapadł pani szczególnie w pamięć?
M.C.-Z.: Z bezdomnymi pracuję przeszło 20 lat, z wieloma byłam i jestem bardzo zaprzyjaźniona. Dziś wielu lepiej sobie radzi niż kiedyś, mają ośrodki, jedzenie, programy wychodzenia z bezdomności. Niektórym udaje się stanąć na własnych nogach, mieć mieszkanie, wtedy nas zapraszają do siebie. Miałam pod opieką córkę lekarzy, przepiękna dziewczyna, ale wpadła w alkoholizm. Straciła kontakt z dziećmi. Rozmawiałam z nią na wszystkie sposoby, nic do niej nie docierało. Mieszkała w piwnicy, zapiła się na śmierć. Żal ogromny.
MT: Szczególnie trudny jest brak higieny i alkoholizm.
M.C.-Z.: Zdarzają się pacjenci, którzy przychodzą pijani i jeszcze przekonują, że wcale pijani nie są, co najwyżej „lekko wypici”. Ale nasi pacjenci wiedzą, że muszą być trzeźwi i wielu się stara. Czasami mieszkają w kanałach czy na ulicy i są brudni. Część cierpi na choroby psychiczne, wtedy nie dbają o siebie. Zdarza się, że pacjent ma wszawicę, wtedy odsyłamy go do pobliskiej noclegowni, żeby skorzystał z łazienki i przebrał się w czyste rzeczy. Ale na ogół przychodzą wykąpani, ogoleni i w czystych ubraniach. Często pada pytanie, jak radzę sobie z higieną pacjentów, ale to naprawdę nie jest nasze największe zmartwienie.
MT: A co jest największym problemem?
M.C.-Z.: Brak zrozumienia urzędników, jak ważne jest, żeby również bezdomni obywatele mieli dostęp do ochrony zdrowia. Jeśli nie będziemy leczyć gruźlicy wśród bezdomnych, to ona będzie się roznosiła, a koszty leczenia wcześniej czy później państwo odczuje. A my wyłapujemy te przypadki małym nakładem środków, ale tych środków jednak potrzebujemy.
MT: Z jakimi chorobami bezdomni borykają się najczęściej?