Niezastąpione samodzielne myślenie

Wywiad z prof. Kazimierzem Markiem

Wielka Interna

Treścią mojego rozdziału w tomie „Pulmonologia” Wielkiej Interny są choroby zawodowe układu oddechowego wywołane przez pył. Najwięcej uwagi poświęciłem problemowi pylicy płuc, chorobie o długiej tradycji historycznej, sięgającej połowy XVI wieku.
Przypomnę, że w roku 1971 roku, w czasie IV Międzynarodowej Konferencji w Sprawie Pylic w Bukareszcie, sformułowano definicję pylicy jako „nagromadzenie pyłu w płucach i reakcję tkanki płucnej na jego obecność”. Pył określono jako aerozol złożony z cząstek stałych nieożywionych. Przewodniczącym grupy roboczej, która sformułowała tę definicję, był prof. Witold Zahorski, ówczesny kierownik Kliniki Chorób Wewnętrznych i Zawodowych w Zabrzu. Pylice płuc to pojęcie niejednorodne, które obejmuje kilkanaście jednostek chorobowych, różniących się etiopatogenezą, patomorfologią i obrazem klinicznym. Wśród nich dominujące znaczenie mają trzy jednostki: pylica górników kopalń węgla, pylica krzemowa i azbestowa. 
Zapadalność na pylicę płuc w Polsce w ostatnim dziesięcioleciu wynosiła około 700 przypadków rocznie, w tym około 70 proc. stanowiła pylica górników kopalń węgla. Aktualnie pylice płuc zajmują pierwszą pozycję w strukturze zapadalności na choroby zawodowe. 
 W Polsce, podobnie jak w innych krajach, nie prowadzi się statystyki chorobowości, dlatego liczba chorych na pylicę nie jest dokładnie znana. Można jedynie dokonać przybliżonego szacunku, mnożąc liczbę zachorowań rocznie przez średni czas przeżycia od momentu rozpoznania, który wynosi około 15 lat. W przybliżeniu można przyjąć, że w Polsce żyje około 10 tys. chorych na pylicę. To znacznie poszerza skalę problemu, zważywszy, że zachorowanie nie jest winą samego poszkodowanego, lecz wynikiem słabości systemu profilaktyki i ochrony zdrowia pracowników ze wszystkimi konsekwencjami natury społecznej, zdrowotnej i ekonomicznej.

 

O osiągnięciach zmieniających medycynę rozmawiamy z prof. Kazimierzem Markiem, specjalistą chorób wewnętrznych i toksykologii klinicznej 

MT: Za wybitne osiągnięcia naukowe oraz wkład w rozwój medycyny został pan wielokrotnie odznaczony. Jak wyglądała pana droga zawodowa?
PROF. KAZIMIERZ MAREK: Musimy się cofnąć do roku 1946, kiedy zdałem maturę. Wtedy byliśmy jeszcze pod wrażeniem zakończonej wojny, wspomnień okupacyjnych mojego ojca, któremu udało się przeżyć obóz koncentracyjny Dachau i Mauthausen-Gusen. Wyrastałem też w atmosferze wspomnień o dziadku, który był posłem I Sejmu Ustawodawczego po I wojnie światowej. Kiedyś na Żywiecczyźnie, skąd mój dziadek się wywodził, spotkała mnie starsza pani, która zapytała, czy to ja jestem wnukiem posła Marka. „Bo wie pan, jak pana dziadek jechał na Sejm do Warszawy, to od mojego męża płaszcz pożyczał” - powiedziała.
Wybrałem medycynę jako zawód o wysokim prestiżu i dużej użyteczności publicznej. Pierwsze podejście jednak nie powiodło się i żeby nie marnować czasu, podjąłem studia na filologii romańskiej UJ. 
Pracę rozpocząłem jako asystent Oddziału Chorób Wewnętrznych w szpitalu w Sosnowcu. Pamiętam moje przerażenie, gdy pierwszego dnia przybiegła urzędniczka z Wydziału Zdrowia, prosząc, bym jeszcze dzisiaj po południu udał się do przychodni rejonowej, gdzie czeka 70 pacjentów, a nie ma żadnego lekarza. Tak było codziennie. Do tego dochodziły wizyty domowe, więc często wracałem do domu po godzinie 22. Wówczas zdarzały się zachorowania na dyfteryt, chorobę Heinego-Medina i szkarlatynę. Wtedy nauczyłem się samodzielnego myślenia lekarskiego w oparciu o wiedzę zdobytą na studiach i intuicję. To było nieodzowne, ponieważ szpital nie dysponował nowoczesną diagnostyką. Nie było elektrokardiografu, zatrudnione były dwie laborantki, które wykonywały kilka najbardziej podstawowych badań laboratoryjnych. 
Większe możliwości diagnostyczne były w Klinice Chorób Wewnętrznych i Zawodowych SLAM w Zabrzu, gdzie trzy lata później podjąłem pracę pod kierunkiem prof. Witolda Zahorskiego. Laboratorium i rentgen kończyły wówczas pracę o godzinie 15 i wiele badań laboratoryjnych wykonywał lekarz dyżurny. Jedyny elektrokardiograf w klinice, dużych rozmiarów, opierał się na technice fotograficznej. Pieczę nad nim sprawowała pielęgniarka, siostra zakonna. Gdy na dyżurze trzeba było zrobić elektrokardiogram, budzono ją. Sama potrafiła odczytać krzywą elektrokardiograficzną i rozpoznać zawał mięśnia sercowego. 
Klinika zajmowała się także diagnostyką i terapią chorób zawodowych. Prof. Zahorski już przed wojną był pionierem tego kierunku nauki w Polsce i wspólnie z prof. Góreckim opublikowali pierwszą w piśmiennictwie polskim monografię o pylicach. Moje zainteresowanie tym tematem było więc naturalne.

MT: Pana pierwsza praca naukowa nie dotyczyła jednak pulmonologii.
K.M.: Prof. Zahorski zaproponował mi podjęcie badań, których celem była weryfikacja założenia, że chory na cukrzycę reaguje na bodziec w postaci pokazywania kostek cukru i rozmowy o cukrze inaczej niż człowiek zdrowy. Na samym początku uprzedził mnie, że nikt nie będzie oznaczał stężenia glukozy u chorych. Obowiązywała wówczas długa i żmudna metoda Hagedorna-Jensena, której musiałem nauczyć się, chodząc przez miesiąc do szpitalnego laboratorium. Potem trzeba było zorganizować sobie zestaw do miareczkowania, odczynniki. Zaczęły się piętrzyć trudności, bo nigdzie nie moż­na było zdobyć pipetki do pobierania krwi. W końcu dowiedziałem się, że w jednym ze szpitali jest taka pipetka, nieco uszkodzona, ale mogą mi ją wypożyczyć. Pracę szczęśliwie zakończyłem i ukazała się pierwsza moja publikacja. Na podobne trudności napotkałem, gdy profesor zaproponował mi wprowadzenie metody pomiaru objętości powietrza zalegającego w płucach. Opierając się na skonstruowanym dwa lata wcześniej przez dr. Dutkiewicza pierwowzorze, musiałem stworzyć własną aparaturę. Istota i trudność metody polegała na konieczności oznaczania stężenia w powietrzu wydechowym wodoru jako gazu wskaźnikowego. Znalazłem w klinice stary aparat Krogha do badania przemiany materii, który trzeba było odpowiednio zaadaptować na spirometr. Szczególna trudność wiązała się z konstrukcją pipety spalinowej, służącej do oznaczania stężenia wodoru. Jako jedyne wsparcie dostałem drucik platynowy, z którego należało zrobić spiralkę do tej pipety. Niestety drucik okazał się za gruby. Trzeba było uzyskać zgodę Mennicy Państwowej na zmianę kształtu platyny. Musiałem w tym celu dwukrotnie podróżować do Warszawy. Po uzyskaniu zgody drucik został przetopiony, zaś szklarz skonstruował pipetę spalinową. Można było rozpocząć badania i wprowadzić po raz pierwszy w Polsce do praktyki klinicznej metodę pomiaru objętości zalegającej. Powstały liczne publikacje i impuls do rozwoju pracowni badań czynnościowych płuc. Na tej bazie powstało kilka doktoratów i dwie habilitacje.

MT: Prof. Zahorski równolegle był dyrektorem Instytutu Medycyny Pracy w Przemyśle Węglowym i Hutniczym. Z jego też inicjatywy instytut został przeniesiony do Sosnowca. 
K.M.: W 1971 roku nowy budynek instytutu był już prawie gotowy i mógł się tam wprowadzić jako pierwszy dział kliniczny. Profesor zrezygnował z pracy w instytucie i z jego rekomendacji objąłem stanowisko kierownika Kliniki Chorób Zawodowych w nowej siedzibie. Trzeba było od podstaw organizować dział kliniczny, w tym Oddział Chorób Zawodowych i Oddział Toksykologiczny z Regionalnym Ośrodkiem Ostrych Zatruć. Powstał Zakład Diagnostyki Laboratoryjnej z ukierunkowaniem na badania toksykologiczne, Przychodnia Chorób Zawodowych, Zakład Radiologii i Pracownia Badań Czynnościowych Płuc, którą udało mi się poszerzyć i wyposażyć w nowoczesną aparaturę diagnostyczną. Byliśmy wiodącym ośrodkiem, który zajmował się w Polsce problemem pylic. Ale spektrum naszych zainteresowań obejmowało także inne choroby zawodowe, w szczególności toksykologię metali ciężkich. Mieliśmy wiele trudnych diagnostycznie i orzeczniczo przypadków, które później zostały opisane. Trzeba było podjąć badania o charakterze epidemiologicznym i wiele problemów związanych z organizacją opieki zdrowotnej nad pracującymi. 

MT: A jaka była rola podróży zagranicznych? 
K.M.: W 1964 roku jako stypendysta rządu francuskiego szkoliłem się przez dwa miesiące w renomowanym ośrodku patofizjologii oddychania w Nancy pod kierunkiem prof. P. Sadoula, z którym później utrzymywałem żywe kontakty. Wówczas w Polsce powszechnie dostępny był pomiar pojemności życiowej, bezdechu dowolnego, metoda gaszenia świeczki czy próba przysiadów połączona z pomiarem częstości tętna i oddechów. Badanie spirometryczne było trudno dostępne. Potem, w 1969 roku, wyjechałem jeszcze raz na czteromiesięczny pobyt do Francji do tego samego ośrodka w Nancy oraz w Paryżu, ośrodka badania pylic w północnej Francji. Potem były kolejne wyjazdy, między innymi w ojczyźnie pylicy górników kopalń węgla, czyli Wielkiej Brytanii, gdzie zetknąłem się z wysoko rozwiniętą precyzyjną diagnostyką radiologiczną pylicy, a także miałem okazję pobytu w pracowni znanego patomorfologa prof. Gougha, który był twórcą metody tzw. całkowitych skrawków płuc. Kolejne wyjazdy do USA dotyczyły innego problemu, toksykologii metali ciężkich, w związku z umową polsko-amerykańską dotyczącą ochronnego działania witaminy C w zatruciu kadmem.

MT: To wszystko umożliwiło współpracę międzynarodową. 
K.M.: Szczególnie satysfakcjonującym wydarzeniem był udział naszej kliniki w ocenie przydatności wariantu klasyfikacji radiologicznej pylic. Międzynarodowe Biuro Pracy wytypowało 12 ośrodków w różnych krajach świata, wiodących w problematyce pylic. Sukcesem była również organizacja w 1996 roku międzynarodowej konferencji na temat zawodowych chorób płuc. Wzięło w niej udział wielu naukowców i lekarzy praktyków z terenu Polski oraz pięciu profesorów, wybitnych pulmonologów z Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Kanady i Chorwacji.
Te wszystkie osiągnięcia były możliwe dzięki ofiarnej współpracy moich współpracowników i kolegów.
Patrząc na rozwój medycyny z perspektywy kilkudziesięciu lat, widoczny jest skokowy postęp wiedzy, zwłaszcza w ciągu ostatnich 20 lat. Dzisiaj już nikt nie jest w stanie opanować całej wiedzy z zakresu swojej specjalności, co skłania do zachowania pokory wobec ogromu wiedzy, której nie jesteśmy w stanie ogarnąć. 
 

Rozmawiała Olga Tymanowska

 
Do góry