Na ważny temat
Wprowadźmy pseudonaukę do szkół
O odróżnianiu prawdy od bzdur, wierze w uzdrowicieli i o braku dobrych mitów w medycynie z dr. hab. n. hum. Marcinem Napiórkowskim z Instytutu Kultury Polskiej UW rozmawia Izabela Filc-Redlińska
MT: Jak to się stało, że gdy medycyna tak wiele potrafi, nastąpił renesans teorii pseudomedycznych?
Dr hab. Marcin Napiórkowski: Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Medycyna ma dziś dużo większe możliwości, ale i nasze oczekiwania są znacznie większe niż ludzi żyjących np. w XIX wieku. Już samo doczekanie starości było dla nich powodem do zadowolenia, w związku z czym narzekanie na niemoc medycyny w ogóle nie mieściło się w horyzoncie ówczesnych wyobrażeń. Tym bardziej że wielu z nich przez całe swoje życie nie miało nawet szansy spotkać prawdziwego lekarza, a co najwyżej felczera albo kowala wyrywającego zęby.
Zmiana nastąpiła na przełomie XIX i XX wieku, kiedy niemal na całym świecie zaczął dominować system ekspercki oparty na uniwersytetach. W ciągu kolejnych dziesięcioleci wyparł on na dobre zabobon i ciemnotę. A przynajmniej tak nam się wydawało. Paradoksalnie początkowo sojusznikiem uniwersytetu były media, tworząc to, co w nauce o komunikacji nazywamy progiem wejścia. O medycynie mogli się wypowiadać tylko eksperci, za którymi stał autorytet uczelni, kliniki lub prestiżowego wydawnictwa naukowego. Tu jednak pojawia się kolejny zwrot akcji. Internet zaburzył tę logikę, usuwając próg wejścia i radykalnie demokratyzując przestrzeń dyskusji.
MT: Internet sprzyja rozpowszechnianiu antynaukowych, szkodliwych teorii. Może w końcu trzeba pomyśleć o jakiejś formie jego cenzury?
M.N.: Wydaje nam się, że internet ma swoje lata. A to przecież stosunkowo nowy wynalazek. Na przykład YouTube czy Facebook istnieją dopiero od 2005 i 2004 roku. Myślę, że zwyczajnie potrzeba czasu, by ludzie się nauczyli, jak odróżniać w sieci wartościowe treści. Natomiast cenzura zawsze jest przeciwskuteczna. Choćby dlatego, że tożsamość męczennika, którą przybraliby wówczas pseudomedyczni guru, może zadziałać niczym magnes na kolejnych wyznawców.
MT: Dlaczego ludzie wierzą w pseudomedyczne bzdury?
M.N.: Problem kryje się w mitach, które w obszarze medycyny traktujemy jako coś nieprawdziwego. Tymczasem z punktu widzenia semiotyki kultury kryterium prawdziwości w przypadku mitów nie ma znaczenia. Mity definiujemy tu jako opowieści, które wyjaśniają świat i nadają życiu sens. Na tym polu współczesna medycyna zawodzi.
MT: Nie mamy dobrych mitów?
M.N.: Otóż to. Świat nowoczesnej nauki i medycyny jawi się jako skomplikowany, obcy, bezduszny. Z punktu widzenia pacjenta terapia jest często czymś niezrozumiałym, pozbawionym sensu i ludzkiego wymiaru. I tu pseudomedycyna wygrywa z nauką. Pseudomedycy mówią pacjentowi: interesuję się całym tobą, a nie tylko twoją nerką czy sercem. Jeśli przychodzisz do mnie z problemami żołądkowymi, to spytam cię jeszcze o relacje z matką albo czy nie bolą cię stopy.
Pseudomedycyna jest trochę jak Doppelgänger – mityczny/zły sobowtór. Jest cieniem medycyny, w związku z czym karmi się wszystkimi jej brakami, błędami i niedociągnięciami. Nie istnieje bez niej. I tym zasadniczo różni się od dawnych praktyk ludowych, które były autonomiczne. Chociaż pseudomedycyna uwielbia podkreślać swoje starożytne korzenie, w rzeczywistości jest stosunkowo nowym wynalazkiem, wtórnym w stosunku do medycyny.
Dobra wiadomość jest taka, że ta relacja może przebiegać też w drugą stronę. Medycyna może się uczyć od pseudomedycyny. Na podobnej zasadzie, jak to się dzieje w bajkach, kiedy jedynym sposobem na pokonanie słabości głównego bohatera jest zmierzenie się z nimi.
MT: Ale czego możemy się nauczyć od pseudomedycyny?
M.N.: Badania pokazują, że niezwykle ważna jest dla ludzi materializacja tego, co dzieje się z ich zdrowiem. Wiedzieli to uzdrowiciele z Ameryki Południowej, którzy wysysając chorobę z człowieka, zamieniali ją w kłąb krwawych piór. Wiedzą też o tym współcześni szamani sprzedający uzdrawiające gadżety. Tymczasem współczesna medycyna zupełnie nie bierze pod uwagę tej głęboko zakorzenionej ludzkiej potrzeby. W pełni zdałem sobie z tego sprawę podczas wizyty w jednym z wielkich warszawskich szpitali. Zawodowo zajmuję się znakami i symbolami, więc od wejścia odruchowo zacząłem szukać map i planów. Jednak niczego takiego nie znalazłem. To, że pacjent, któremu lekarz mówi: proszę pójść do punktu pobrania krwi, potem na USG i wrócić do mnie za godzinę, nie dostaje do ręki żadnej mapki z zaznaczonymi tymi punktami, jest gigantycznym błędem! W efekcie pacjenci nie tylko gubią się w szpitalu, ale przede wszystkim budują w swoich głowach negatywny obraz medycyny jako labiryntu. Stąd już tylko krok do wpadnięcia w szpony oszustów. Takie mapki-wykresy mogłyby również służyć do tego, by zobrazować pacjentowi przebieg jego terapii. Badania bowiem potwierdzają, że zrozumienie procesu, w którym uczestniczymy, znacznie poprawia współpracę z lekarzem, a także wyniki leczenia.
MT: Wiem, że jest pan zwolennikiem tego, aby lekarze byli na bieżąco z trendami pseudomedycznymi. Dlaczego?
M.N.: Mało tego, uważam, że przydałby się jakiś magazyn przedrukowujący nowości pseudomedyczne. Dobrze wiedzieć, skąd się wzięły dziwaczne nieraz wyobrażenia, z którymi przychodzą do nas pacjenci. Przytoczę przykład spoza gabinetu lekarskiego. Przed zajęciami ze studentami zawsze zaglądam do Wikipedii. Nie dlatego, że chcę się dokształcić, lecz dlatego, że co bardziej sprytni studenci korzystają z tego źródła. Któregoś razu proszę o podanie przykładu współczesnego zjawiska postmodernistycznego, wstaje pierwsza z brzegu osoba i mówi: „Latający Potwór Spaghetti”. Gdybym nie wiedział, że to pierwszy przykład z hasła „postmodernizm” z Wikipedii, kompletnie bym zdębiał, a tak jestem przygotowany i mówię: „Świetny przykład, mamy zjawisko opierające się na parodii religii, porozmawiajmy o tym”. Mam możliwość zbudowania nici porozumienia, co jest bardzo ważne.
MT: Co jeszcze może zrobić lekarz, by odpowiednio przygotować się na wizytę pacjenta, który bardziej niż jemu wydaje się ufać pseudomedycznemu guru?
M.N.: Istotne jest, by – jak powtarzają sami naturoterapeuci – leczyć przyczyny, a nie objawy. A więc trzeba zrozumieć, skąd wzięła się nieufna postawa pacjenta. Wtedy nie powiemy mu: „Proszę wyrzucić z domu witaminę C”. Tylko: „Proszę mi zaufać, proponowana przeze mnie terapia może wydawać się drastyczna, ale u 90 proc. pacjentów przynosi świetne efekty, to dużo więcej niż pozostałe terapie”.
Problem polega na tym, że dzisiaj pseudomedycyna jest często pierwszym wyborem pacjenta. Dowiodły tego m.in. badania Johna Astina z 1998 roku. Co ciekawe, decyzja o jej stosowaniu wcale nie wynika z przekonania o skuteczności pseudoterapii. Powodem jest raczej to, że lepiej pasuje do wizji świata i filozofii życia danego człowieka, np. wiary w naturę albo dobrą i złą energię, która z czasem wraca.
MT: Jest też chyba ważnym elementem budowania tożsamości.