Społeczeństwo

Lekarzy umiejscowiłbym w klasie wyższej

O podziałach klasowych i przynależności lekarzy do elit z dr. hab. n. hum. Maciejem Gdulą z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Monika Stelmach

Small img 1377 (2) opt

Dr hab. n. hum. Maciej Gdula

MT: Czy podział na klasy społeczne jest wciąż aktualny?


Dr hab. Maciej Gdula:
Socjolodzy pod koniec lat 80. pisali teksty o pożegnaniu z klasowością jako pojęciu przebrzmiałym. Anthony Giddens, brytyjski naukowiec, mówił, że socjologia powinna skoncentrować się na jednostce, a nie na klasach społecznych. Ulegli oni urokowi wizji bezklasowego społeczeństwa, a właściwie społeczeństwa klasy średniej, gdzie wszyscy będziemy mieć równe szanse i dość dużo zasobów, by dowolnie kształtować swoje życie. Do tego sądzono, że społeczeństwo jest na tyle otwarte, że łatwo jest awansować tym, którzy jeszcze nie przynależą do klasy średniej.


MT: Założyli, że wszyscy będą mieli ochotę i zasoby, żeby stać się klasą średnią?


M.G.:
Wizja bezklasowego społeczeństwa zakładała, że każdy, uwolniony od ograniczeń, będzie należał do klasy średniej jako jednostka żyjąca po swojemu. Okazało się jednak, że nie każdy ma odpowiednio dużo zasobów kulturowych i materialnych, żeby sprostać wymaganiom życia klasy średniej – by być atrakcyjnym, korzystać z wielu możliwości konsumpcyjnych, stale się zmieniać. Wizja społeczeństwa klasy średniej z projektu zakładającego wyzwolenie stała się porządkiem wykluczającym tych, którzy się w ten model nie wpisują.

Moim zdaniem to też pewne zubożenie, kiedy życie społeczne ma stać się jednorodne, wszyscy pomimo indywidualnych różnic mają być do siebie podobni, wyznawać te same wartości i ten sam model życia. Znika poczucie, że jest wiele dróg życiowych, nie tylko w granicach klasy średniej, ale też poza nią. Można być pracownikiem fizycznym i mieć ciekawe, dobre życie. Inni nie chcą być w klasie średniej, bo aspirują do wyższej, np. lekarze.


MT: Socjolodzy przedwcześnie ogłosili koniec klasowości?


M.G.:
Z perspektywy czasu wiemy, że po pierwsze zbyt szybko chcieli się rozstać z klasami społecznymi, a po drugie często ignorowali realne procesy i przemiany społeczne. Od połowy lat 90. pojawiały się głosy, że wizje bierzemy za rzeczywistość, która jest dużo bardziej skomplikowana i znacznie mniej optymistyczna. Jedną z takich osób był Zygmunt Bauman, który pokazywał, że oprócz obietnicy nieograniczonej konsumpcji i otwartości społecznej, w zachodnim świecie jest też sporo wykluczenia, czyli ludzi, dla których nie ma miejsca w klasie średniej. Z czasem coraz częściej pojawiały się teksty, które pokazywały, że obietnica stworzenia społeczeństwa średnioklasowego czy bezklasowego nie wyszła, bo ten margines, który nie mieści się w tym schemacie, jest bardzo duży.


MT: Kto nie mieści się w klasie średniej?


M.G.:
Osoby z klasy ludowej mają wrażenie, że to nie jest świat dla nich; czują się wykluczone. Nie mają poczucia uczestnictwa. Kiedy robiłem badania w Miastku, słyszałem: oni tam zapomnieli o zwykłych ludziach. Ten „zwykły człowiek” odnosi wrażenie, że jego problemy się marginalizuje, a jego sposób życia jest nieobecny w kulturze. Jeśli już się pojawia, to jako negatywny punkt odniesienia: „obciach”, „wieś”, „buractwo”.

Z drugiej strony rośnie klasa wyższa, która też nie żyje według standardów klasy średniej. Mówi się nawet o overclass, czyli tzw. nadklasie najbogatszych. Obserwujemy pogłębiające się procesy nierówności. Głosy socjologów, którzy mówią o różnicowaniu się społecznym, zaczęły być słyszalne. Zachwiała się utopia bezklasowego społeczeństwa.


MT: Po 1989 roku Polska również zachłysnęła się mitem klasy średniej.


M.G.:
W Polsce dominowała narracja, że każdy, kto będzie się uczyć i ciężko pracować, może dużo osiągnąć. Pierwsza poważna rysa na micie klasy średniej pojawiła się na początku lat 2000., kiedy ludzie po studiach zderzyli się z dwudziestoprocentowym bezrobociem. Wtedy ci, którzy głosili utopię klasy średniej, mówili, że trzeba jeszcze ciężej pracować, a z pewnością będzie dobrze. Wiele osób uczyło się, ciężko pracowało i niewiele z tego miało. Lekarze też długo zarabiali dość mało. Byli bardzo rozgoryczeni, ponieważ studia medyczne są jednymi z najtrudniejszych, potem przychodzi odpowiedzialna praca, a nie szło za tym odpowiednie wynagrodzenie. W środowisku lekarskim w tamtych latach było wyraźne poczucie niesprawiedliwości.


MT: Jak to się przekładało na kontakty z pacjentami?


M.G.:
Pacjenci wiedzieli, że lekarze są zmuszeni pracować za małe pensje, dlatego akceptowali łapówki, jako formy dopłaty. W „Polityce” Ludwik Stomma pisał, że nie przestanie dawać łapówek, dopóki lekarze nie zaczną dobrze zarabiać.


MT: Kiedy się to zmieniło?


M.G.:
Po wejściu do UE i eksodusie lekarzy na Zachód. Wtedy okazało się, że muszą znaleźć się dla nich pieniądze, bo w innym wypadku nie będzie miał kto pracować w polskich szpitalach. Lekarze skorzystali z umiędzynarodowienia, podobnie jak zawody techniczne typu informatyk oraz pracownicy fizyczni.


MT: Hydraulik czy budowlaniec zarabia więcej niż niejedna osoba po studiach.


M.G.:
Osoba, która ma fach w ręku, mieszka w dużym mieście, prowadzi własną firmę, może zarobić podwójną średnią nauczyciela czy urzędnika. To też uderzyło w mit klasy średniej, bo okazało się, że ten, kto się uczy, niekoniecznie osiągnie sukces.

Poza tym rośnie grupa ludzi, którzy dziedziczą pieniądze i pozycję społeczną. Ich sytuacja życiowa zależy nie od tego, co osiągnęli, tylko w jakiej rodzinie się urodzili. To sprawia, że mamy poczucie, że nie żyjemy w społeczeństwie osiągnięć, tylko reprodukujących się nierówności.

Do góry