Wywiad pod pretekstem

Trzymałem to pierwsze dziecię na rękach, słyszałem pierwszy krzyk!

O in vitro w polskich realiach z prof. dr. hab. n. med. Marianem Szamatowiczem rozmawia Małgorzata Sadłowska-Suprun.

MT: Dlaczego młody chłopak ze Sztabina wybrał medycynę?

Prof. Marian Szamatowicz: Miałem inny dylemat! Mój bardzo kochany dziadek, zwariowany na punkcie wnuka, mówił, że zostanę albo lekarzem, albo księdzem. Zostałem lekarzem i wiem, co mnie po drodze spotkało. Ale co by było, gdybym został księdzem?

Zawód lekarza w moim otoczeniu cieszył się dużym uznaniem, a poza tym studia medyczne też były zgodne z wolą dziadka. Na Wydział Lekarski warszawskiej Akademii Medycznej dostałem się za trzecim razem, w 1954 r., a dyplom lekarza, z wyróżnieniem, uzyskałem w 1960 r. Wcześniej, w 1952 r., mimo celująco zdanej matury, nie zostałem przyjęty do białostockiej akademii. Jednak cała moja kariera zawodowa związana jest z Białymstokiem, z Akademią Medyczną, dziś Uniwersytetem Medycznym. W tejże uczelni otrzymałem też najwyższe wyróżnienie – tytuł doktora honoris causa.

Miałem również inne możliwości, a mianowicie otrzymałem od natury całkiem przyzwoity głos i namawiano mnie, abym kształcił się także i w tym kierunku. Żona zawsze lubiła, gdy śpiewałem. Dziś już nie śpiewam.

MT: Czwartek, 12 listopada 1987 r. Pamięta pan dobrze ten dzień?

M.Sz.: Oczywiście! Na świecie nie było to już nic nadzwyczajnego, ale w Polsce tak, bo tego dnia urodziło się pierwsze nasze dziecko poczęte in vitro. Nie tylko wraz z zespołem dokonałem pierwszego zapłodnienia pozaustrojowego, ale potem miałem przyjemność być także przy porodzie. Mnie, jako szefowi, przypadł zaszczyt wykonania cięcia cesarskiego. Trzymałem to pierwsze dziecię na rękach, słyszałem jego pierwszy krzyk! Pamiętam emocje i obawy, czy jest zdrowe, czy będzie dobrze się rozwijać. Wtedy nie było jeszcze takich możliwości jak dziś, śledzenia przebiegu ciąży i monitorowania rozwoju płodu.

I, jeżeli mówimy o sukcesie, to proszę pamiętać, że to nie był mój sukces, tylko całego zespołu. Przed laty, gdy odbierałem Krzyż Komandorski, przytoczyłem słowa Napoleona: „Żołnierze wygrywają bitwy, a wodzowie dostają medale”.

Tak więc ojcem polskiego in vitro – jak często mówią o mnie media – jestem tylko w tym sensie, że byłem kierownikiem zespołu, który tego dokonał.

Nasza pierwsza pacjentka, jeszcze w okresie stymulacji, korzystała bezpłatnie z leków z apteki szpitalnej, a potem za zabieg też nic nie płaciła. Wiedziała, że zostanie poddana pierwszy raz w Polsce in vitro, ale była także świadoma, że to dla niej jedyna możliwość zajścia w ciążę. To była jej wola i jej decyzja.

Do góry