BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
Wywiad z ekspertem
O konsekwencjach psychiatryzacji życia codziennego
O sposobie mówienia o zdrowiu psychicznym z prof. dr. hab. med. Bogdanem de Barbaro, kierownikiem Katedry Psychiatrii Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Anna Hucko.
PpD: Odnosi pan wrażenie, że obecnie częściej myślimy i mówimy o stanie swojego zdrowia psychicznego?
Prof. Bogdan de Barbaro: Na pewno dzisiaj łatwiej niż pokolenie lub dwa temu myśli się o sobie w kategoriach psychologicznych. Dysponujemy językiem, który opisuje przeżycia psychiczne, używa się go łatwiej niż dawniej. Pamiętam, jak pod koniec lat 80. byłem w Stanach Zjednoczonych i nie mogłem wyjść z podziwu dla języka oper mydlanych, w których przeciętni ludzie potrafili myśleć i mówić o sobie w takich kategoriach jak workaholism, konflikt pokoleniowy, problem rozstania z matką, wyboru między matką a żoną. Dzisiaj w polskim języku potocznym takie pojęcia również są czymś zwyczajnym, nieomal popularnym. Wcześniej tak mówili tylko wtajemniczeni. W konsekwencji, dysponując językiem psychologizującym, mamy lepszy dostęp do myślenia o zdrowiu psychicznym.
Wierzę, że język organizuje, a w pewnym sensie także tworzy rzeczywistość. Jeżeli istnieje, umiemy się w niego wpisać i nim siebie opisać. Tak to wygląda od strony przeciętnego człowieka. W pewnej komplementarności do tego jest język psychiatryczny, który sprzyja nazywaniu zjawisk w języku psychopatologii lub psychologii klinicznej. Nieraz nazywamy to psychiatryzacją życia społecznego, co wyraża się chociażby tym, że dziecko, które dawniej uznalibyśmy za niegrzeczne, dzisiaj w pierwszej kolejności podejrzewamy o ADHD; dorosły, który kiedyś był roztargniony, dziś również ma ADHD; ktoś, kto dawniej był nieśmiały, dziś ma zespół lęku społecznego.
Dzisiaj cierpi się na depresję, bo smutek został zmedykalizowany. W ciągu 10 lat w USA dwukrotnie wzrosło przekonanie, że smutek to zjawisko chorobowe. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że tych zjawisk nie ma na świecie. Niemniej jednak jako psychiatrzy mamy skłonność do zasysania codziennej rzeczywistości do naszego fachowego języka.
Zwróćmy uwagę, że z tym wiąże się również działalność koncernów farmaceutycznych. One błyskawicznie reagują na tego typu zjawiska. Była kiedyś w USA taka historia – jedna z firm wypuściła na rynek lek przeciwdepresyjny, podając w reklamie jako wskazanie do jego stosowania problemy związane z przejściem na emeryturę i odczuwaniem braku przyjaciół, przeprowadzką do innego miasta i brakiem sąsiadów, kłopoty z teściową itp. FDA na szczęście to oprotestowała i nakazała wycofanie tej reklamy, ale to jest bardzo dobra ilustracja tego, co nazywamy psychiatryzacją życia codziennego. Uważam to za niebezpieczne.
PpD: Jak trafne są diagnozy, które sami sobie stawiamy?
B.B.: Pytanie, czy są trafne, czy nie, powinno ustąpić pytaniu, czy są użyteczne. Będą trafne, jeżeli będą użyteczne. Są dwie możliwości. Albo będzie tak, że z opisu problemu wyniknie jakieś konstruktywne rozwiązanie, np. będę skłonny nad sobą pracować i coś zmienić, albo pójdę do psychoterapeuty i on mi pomoże rozwiązać problem.
Załóżmy, że jestem nieśmiały i jeśli nazwę sobie to uczucie lękiem społecznym, mogę z tym zrobić różne rzeczy – iść do psychoterapeuty i zacząć pracować nad rozwiązaniem problemu, być może uda mi się coś zdziałać. Mogę się też zdecydować brać lek przeciw lękowi społecznemu. Dzięki temu poczuję się lepiej w relacjach z ludźmi, nabiorę swobody, okaże się, że branie leku w wielu aspektach będzie korzystne.
Ale pojawi się tu też niebezpieczeństwo stwierdzenia, że zależę – chociażby w sensie psychologicznym, a nie biochemicznym – od leków. W efekcie ubędzie mi poczucia sprawczości. Subtelna różnica będzie polegała na tym, czy podporządkuję lek sobie – będę go miał, uważając, że mnie wyzwolił od lęku społecznego, że jestem dzięki niemu sprawniejszy, nabędę sprawności, nie pozbywając się sprawczości, aż w pewnym momencie go odstawię – czy uznam, że bez niego nie dam sobie rady i w efekcie stanę się jego niewolnikiem, więc sprawczości mi ubędzie. Subtelność różnicy tkwi w posiadaniu sprawczości.
PpD: Czy język psychologiczny sprawia, że te problemy stają się bardziej skomplikowane, poważniejsze i tym samym trudniejsze do rozwiązania?
B.B.: Tak, zgadzam się. Niebezpieczeństwo jest na obu biegunach. Ktoś, kto może dostać pomoc od psychiatry, nie sięgnie po nią i będzie cierpiał, a ktoś inny będzie przekonany, że potrzebuje pomocy, podczas gdy sam mógłby sobie poradzić, nie pozbywając się sprawczości.
PpD: Jaka jest konsekwencja tej drugiej skrajności? Który biegun przeważa?
B.B.: Nie wiem, czy tendencja jest taka, że ludziom per saldo ubywa sprawczości – rynek, kapitalizm, globalizacja wymuszają w ludziach taki rodzaj aktywności i taką wiarę, że dostaję ciągle sygnały, jak wiele ode mnie zależy. Gdy próbuję zrozumieć, co się dzieje na świecie, a właściwie w Polsce, to mam poczucie, że społeczeństwo się polaryzuje – przybywa tych, którzy chcą mieć sprawy w swoich rękach, sprawczość jest dla nich fundamentalnie ważna i odnoszą sukcesy, z drugiej strony są ci, którzy mówią: „Nic ode mnie nie zależy”.
Dramatycznym tego wyrazem jest to, że do wyborów idzie połowa uprawnionych. Druga połowa, która zostaje w domach, nie zdaje sobie sprawy, jak fatalne, tzn. negatywne w sensie psychologicznym, są konsekwencje takiego postępowania. Ci, którzy zostają w domach, z łatwością rezygnują z możliwości wpływania na swoje życie, nawet w tym symbolicznym wymiarze, jakim jest wrzucenie głosu do urny wyborczej. Człowiek, który uważa, że jego życie od niego nie zależy, jest bardziej narażony na brak zdrowia. Udowodniono, że dwa główne czynniki decydujące o zdrowiu, nie tylko psychicznym, to sieć społeczna i poczucie sprawczości.
PpD: Co z osobami, którym rzeczywiście brakuje sprawczości? Na ile łatwo im sięgnąć po pomoc? Środowiska psychiatryczne dążą do zbliżenia leczenia i chorych, wyjścia im naprzeciw poza mury największych szpitali. Jest na to szansa?
B.B.: Jestem dobrej myśli. Mimo wszystko proces stygmatyzacji słabnie, porównuję sytuację dzisiaj i 40 lat temu, kiedy zaczynałem pracę jako psychiatra, i obserwuję, że ta destruktywna moc stygmy jest – chociaż nadal obecna, to jednak słabsza. Wiązałbym to z szerszym, kulturowym procesem otwierania się na innych. Jesteśmy dziś bardziej skłonni, żeby się zaciekawiać, niż żeby się bać, choć w obecnej sytuacji politycznej powinienem postawić tu znak zapytania. Nadal – dotyczy to także polityków – z Innego próbuje się zrobić groźnego. To niebezpieczne zjawisko i szerszy problem, raczej dla politologów i socjologów, choć mnie jako psychiatrę zaciekawia i martwi. Idea uświadamiania, że chory psychicznie nie jest groźny, nie jest kimś, kto zrobi krzywdę, jest zacna, pomaga zarówno pacjentom, jak i tym, którzy gdy przestaną się bać, będą mogli dostrzec w chorym psychicznie osobę wrażliwą, dobrą i cierpiącą, nierzadko bardzo inteligentną.
PpD: Czy do mających powstać centrów zdrowia psychicznego zgłoszą się pacjenci rzeczywiście potrzebujący pomocy?
B.B.: Zależy to od tego, jaki będzie lokalny klimat społeczny. Inaczej jest w małych, inaczej w dużych miastach. Z badań wynika, że potencjalny pacjent psychiatryczny, osoba naprawdę cierpiąca, woli iść do lekarza pierwszego kontaktu niż do psychiatry. Jednocześnie lekarz pierwszego kontaktu, co również wynika z badań, często ma negatywne emocje wobec pacjenta psychiatrycznego. To niestety taki bolesny paradoks, pacjent byłby lepiej potraktowany przez psychiatrę, ale ten stygmatyzujący kontekst społeczny, z jakim nadal mamy do czynienia, utrudnia podjęcie decyzji o wizycie. Z drugiej strony można powiedzieć, że łatwiej pójść tam, gdzie jest blisko, sympatycznie i najlepiej ładnie.
Odpowiedź na to pytanie bardzo mnie ciekawi, nie znam jej, choć jestem bardzo zaangażowany w ten problem. Wiem, jak ważny jest wysiłek w tym kierunku: żeby bariera pomiędzy tym, który ma pomóc, a tym, który potrzebuje pomocy, była mniejsza, i wierzę, że te ośrodki się przydadzą. Są też takie badania, ale i podpowiada to oczywista intuicja, że do terapeuty lub do psychiatry pójdzie się wtedy, kiedy jakiś znajomy powie: „A ja już u niego byłem, sensowny lekarz, idź, nie będziesz żałować”.