Okazuje się, że różne kampanie destygmatyzujące nie mają takiej mocy, jakiej oczekiwaliby organizatorzy, a najbardziej przekonujący jest celebryta, który ujawnia, że chorował lub choruje i że leczy się psychiatrycznie. To było wiele lat temu, gdy naczelna „Vanity Fair” przyznała, że choruje na ChAD, co spowodowało, że choroba ta w USA przestała być tematem tabu. Nie była to oczywiście rewolucja natychmiastowa ani pełna, ale ewidentnie przyczyniło się to do wręcz spopularyzowania tej choroby.


PpD: Czy obecność języka opisującego stan psychiczny powoduje nabieranie przekonania, że chorujemy, potrzebujemy pomocy?


B.B.: Nawet wtedy gdy de facto dalibyśmy sobie sami radę? Obawiam się, że tak może być. Jak już mówiłem: wierzę, że to język tworzy rzeczywistość, objaśnia, ułatwia zrozumienie.

Widziałem gdzieś ostatnio mapę dysleksji w Polsce. Okazuje się, że są takie miejsca, gdzie rozpoznaje się ją zdecydowanie częściej niż gdzie indziej. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest to, że psychologowie z danego województwa byli na jakimś kursie i wzrok im się wyostrzył i są „bardziej wrażliwi diagnostycznie”. Bałbym się mówić, jak to jest naprawdę, na pewno bywa tak, że umiejętność postawienia diagnozy jest cenna. Byle unikać pułapki naddiagnozowania.

A z perspektywy pacjenta to, czy ktoś podejmie leczenie, gdy zostanie uznany za chorego albo się sam tak zdefiniuje, będzie zależało także od mitologii rodzinnej, od tego, czy moi rodzice i dziadkowie mieli pozytywne czy negatywne doświadczenia z lekarzami, lub od tego, czy ojciec mnie nauczył, że muszę sobie radzić sam i pomoc lekarza nie jest mi potrzebna, a wręcz mnie upokarza. Żeby to zrozumieć, potrzebne są rzetelne badania opisujące tendencje do oddawania lub brania sprawczości. Sprawa jest wieloaspektowa, a złożoność zjawisk kulturowych nie sprzyja formułowaniu jednoznacznych wniosków.

Do góry