BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
Felieton
Co gryzie profesora Wciórkę?
Jacek Wciórka
Pilotażowy program wprowadzający w Polsce lokalne centra zdrowia psychicznego jako kluczowy element środowiskowej opieki psychiatrycznej rozwija skrzydła i najprawdopodobniej z początkiem grudnia będzie już realizowany we wszystkich wybranych 28 ośrodkach, obejmując zasięgiem nieco ponad 10 proc. (ok. 3 mln) populacji dorosłych Polaków.
Wizytując w listopadzie kilka centrów uruchomionych w różnych regionach Polski, miałem okazję obserwować, jak nowy sposób działania otwiera ich pracownikom oczy na zupełnie nowe możliwości i perspektywy pomocy potrzebującym, jak budzi nadzieję bardziej sensownego realizowania swych profesjonalnych ambicji i zadań, jak w zmienionych ramach instytucjonalnych centra zaczynają wychodzić z roli Kopciucha oddelegowanego do wybierania z popiołu ziaren maku, zyskując szansę podjęcia bardziej podmiotowej roli partnera, organizującego pomoc dla obsługiwanych społeczności lokalnych. Brak konieczności wypełniania łóżek szpitalnych pacjentami czyni możliwym, dla przykładu, zmniejszenie ich liczby lub skrócenie czasu pobytu na oddziale, elastyczne kształtowanie rozmiarów i różnorodności pomocy pozaszpitalnej, a także uruchamianie zamarłych procesów odnowy zasobów kadrowych i infrastrukturalnych. Nade wszystko jednak osadzenie centrów w realiach lokalnej wspólnoty społecznej u szukających pomocy w sytuacji kryzysu zmniejsza poczucie bezradności i opuszczenia, przybliża, ułatwia i przyspiesza korzystanie z dostępnych jej źródeł.
Tymczasem wielu nawet prominentnych kolegów psychiatrów sprawia wrażenie, jakby nie dostrzegało lub nie chciało dostrzegać tej zmiany, która ma przynieść interesariuszom ochrony zdrowia psychicznego długo oczekiwany krok w kierunku realnej reformy systemu. Można odnieść wrażenie, jakby program żył poza ich świadomością, traktowany już to jako coś na kształt Smoka Wawelskiego, już to jak zeszłoroczny śnieg, albo coś pomiędzy. Między zagrożeniem a ignorowaniem. Trudno czasem zrozumieć dlaczego, mimo powszechnie i donośnie wyrażanych lamentów na temat niezadowalającego stanu lecznictwa psychiatrycznego w Polsce, pilotażową próbę zmiany tego stanu spraw traktuje się nierzadko tak, jakby jej nie było albo jakby niosła jakieś obezwładniające ryzyko. Jakby sposób funkcjonowania systemu ochrony zdrowia psychicznego i nas, jego wykonawców, niemal nie wymagał zmiany, bo przywykliśmy do jego słabości, a niektórzy z nas oswoili się z uczuciem wymuszonej bezradności albo nauczyli się – jakkolwiek to dziwnie zabrzmi – czerpania z tej słabości różnorakich profitów. Jakby nasz wewnętrzny potencjał rozwoju lub innowacyjności zapadł się, wypalił lub wynaturzył? Jakbyśmy nie umieli albo nie chcieli wyjść poza może uciążliwe, ale jakoś bezpieczne (pozornie!) szablony poznawcze, organizacyjne i profesjonalne?
Odnoszę czasem wrażenie, że profesjonalny autorytet nas, psychiatrów – a co za tym idzie, rola lidera w systemie lecznictwa psychiatrycznego – coraz częściej szuka lub nawet domaga się legitymizacji legislacyjnej bądź instytucjonalnej, bo zatraca legitymację naturalną, wynikającą z uznanej społecznie misji, tj. z wartości, kompetencji i wzorów praktyki.
Wydaje mi się, że centra zdrowia psychicznego – obok innych propozycji reformujących system opieki psychiatrycznej w Polsce – stanowią rodzaj oferty kierowanej do społeczeństwa i jego politycznych reprezentantów, która może odnawiać realny autorytet psychiatrii, przywracać mu blask nadszarpnięty niespełnionymi obietnicami kolejnych „rewolucji”, słabościami instytucji i jednostronnością praktykowania. A w konsekwencji – osłabiać presję stygmatyzacyjną, rewalidować kontrakt ze społeczeństwem, wzbogacać misję profesjonalną oraz otwierać młodszym kolegom szeroko oczy na tę najbardziej pasjonującą dziedzinę lekarskiej praktyki pomocowej.
W Europie i na świecie nierzadko wyrażane jest przekonanie, że jeśli psychiatria i psychiatrzy nie odnowią oblicza swej dziedziny, to jej misję przejmą inni. Oby więc naszym następcom nie przyszło kiedyś za Wyspiańskim biadać: „Miałeś, chamie, złoty róg...”.