Felieton

Co gryzie profesora Wciórkę?

Jacek Wciórka

Small dsc 3448 kopia opt

Jacek Wciórka

Każdy gwałtowny i brutalnie łamiący przepisy prawa czyn dokonany przez sprawcę, któremu przypisuje się chorobę psychiczną, budzi zrozumiałe emocje społeczne. Szczególnie wtedy, kiedy oznacza zabójstwo, którego ofiarą jest osoba rozpoznawalna publicznie i zaangażowana w toczący się spór polityczny.

Jako świadkowie takiej sytuacji możemy obserwować, jak krzyżują się liczne interpretacje, deklaracje i sugestie polityczne, wrzawa medialna oraz – co smutne – nieuprawnione dostępną wiedzą wypowiedzi „ekspertów”. Staram się abstrahować od tych zabiegów, ponieważ rozsądne wydaje się poczekanie na zakończenie badania sprawy, ujawnienie jego wyników oraz podjęcie decyzji dotyczących okoliczności i kwalifikacji czynu.

Przypadek Andersa Breivika pokazał, jak trudno uchwytna i zmiennie wyznaczana jest granica między złem niezawinionym a zawinionym. Jak ulega emocjom politycznym, naciskom społecznym i szablonom poznawczym. Jak nas, psychiatrów, wznosi lub pogrąża.

Ale warto zastanowić się już teraz, jak zaistniały dramat publiczny może oddziaływać na wizerunek i społeczny odbiór osób doświadczających kryzysów psychicznych identyfikowanych jako choroba lub zaburzenie (pomijam tu niełatwą dyskusję na temat meritum tych pojęć i tego rozróżnienia).

Przed kilku laty toczyliśmy dyskusję nad wprowadzeniem w życie ustawy „o postępowaniu wobec osób z zaburzeniami psychicznymi stwarzających zagrożenie życia, zdrowia lub wolności seksualnej innych osób”. Chodziło o niebezpiecznych, poczytalnych sprawców poważnych przestępstw, którzy po odbyciu wieloletniej kary wychodzili właśnie na wolność. Zdaniem przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, a i opinii publicznej, należało te osoby nadal izolować, choć przepisy prawa nie pozwalały na to po odbyciu wymierzonej kary. Zdaniem inicjatorów ustawy jedynym wyjściem było uznanie sprawców za osoby zaburzone psychicznie i izolowanie ich, w zasadzie bezterminowo, w „zakładzie psychiatrycznym”. Psychiatrzy zgodnie protestowali, argumentując, że nie można nadużywać terminów i instytucji psychiatrycznych do rozwiązywania problemów niemających nic wspólnego z leczeniem, ponieważ utrwala to wizerunek psychiatrii jako opresyjnej instytucji społecznej, a szukającym w niej pomocy przypisuje bezzasadnie uogólnione piętno osób zagrażających. Przegraliśmy tę dyskusję, ustawę wprowadzono. Udało się tylko dokonać zmiany symbolicznej – zamiast do „zakładu psychiatrycznego” osoby te trafiają do „ośrodka zapobiegania zachowaniom dyssocjalnym”, który jednak jest podporządkowany ministrowi zdrowia, a nie sprawiedliwości! Możemy więc i dziś, po zabójstwie prezydenta Gdańska, obawiać się kontynuacji trendu obciążania psychiatrii stygmatyzacją i opresyjnością.

Z drugiej strony znamy przykład jednego z dużych krajów europejskich, gdzie w końcu lat 60. głośne zabójstwo popełnione przez chorego psychicznie, a dotykające osoby identyfikowanej politycznie, stało się wydarzeniem katalizującym drogę do gruntownego politycznego i profesjonalnego rachunku sumienia, który ujawnił mizerię systemu opieki psychiatrycznej i zapoczątkował wieloletni proces jego reformy, toczący się potem już ponad sporami politycznymi do dziś. Trudne wydarzenia mogą więc czasem wpływać na ograniczanie stygmatyzacji i opresyjności w systemie.

Jesteśmy w Polsce na początku wydobywania się z zawstydzającej słabości opieki psychiatrycznej. Czy jednak rozumiemy dostatecznie jasno, że wielu dramatów można by uniknąć, gdyby pomoc psychiatryczna była dostępna blisko i bez zwłoki, a ponadto zorganizowana i finansowana adekwatnie do powierzanych jej zadań? Czy jako psychiatrzy dostatecznie jasno wyjaśniamy i pokazujemy publiczności różnicę między szpitalem psychiatrycznym (gdzie się leczy) a zakładem psychiatrycznym (gdzie się osadza)? Czy dostatecznie jasno czujemy różnicę między osobami, które kieruje do nas potrzeba pomocy, a tymi, wobec których zleca się nam zadania punitywne? Czy jesteśmy świadomi, w czyim interesie wtedy ostatecznie działamy?

Do góry