ŚWIĄTECZNA DARMOWA DOSTAWA od 20 grudnia do 8 stycznia! Zamówienia złożone w tym okresie wyślemy od 2 stycznia 2025. Sprawdź >
Judymowe pokolenie
Wywiad z prof. Michałem Myśliwcem
Kroki milowe U nas wszystko zaczęło się od prof. Witolda Orłowskiego, prof. Franciszka Kokota i wielu innych internistów, którzy specjalizowali się w nefrologii. W Polsce nefrologia rozwinęła się dopiero w latach 60. Również na świecie nefrolodzy odegrali ogromną rolę w postępie wiedzy o chorobach wewnętrznych. Choć nie zapominajmy, że znaczny udział mieli także kardiolodzy, diabetolodzy i reumatolodzy. O nerkach wspominają m.in. Talmud i Stary Testament. Według dawnych wierzeń było to siedlisko myśli i ducha. W Starym Testamencie jest określenie, że ktoś był tak zdenerwowany, iż trząsł się obydwiema nerkami. Sądzono, że to organ odpowiedzialny za emocje. Prawdopodobnie mylono nerki z nadnerczami. Istotny postęp w dziedzinie nefrologii zaczął się dopiero od Richarda Brighta, który pod koniec XIX wieku jako pierwszy opisał związek białkomoczu z występowaniem obrzęków. Jednak rozkwit nefrologii przypada na lata powojenne, kiedy poznano mechanizmy leczenia nerkozastępczego, a w 1954 r. dokonano skutecznej transplantacji nerki. Nerki regulują ilość wody i elektrolitów, co zapewnia stałość środowiska wewnętrznego. Przełomem było odkrycie nerki jako narządu wydzielania wewnętrznego. Zrozumiano, że nerka produkuje erytropoetynę, a potem odkryto jej rolę w przemianie witaminy D. Pamiętam moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że nerka jest ogromną fabryką enzymów porównywalną z wątrobą. Wobec tego jej rola, która do niedawna ograniczała się do wytwarzania moczu, wydalania produktów przemiany materii i zapewniania stałości środowiska wewnętrznego, znacznie się rozszerzyła. Kolejnym postępem była hemodializa. Rozwinęła się ona głównie dzięki Holendrowi Willemu Kolffowi, który zbudował pierwszy aparat w 1944 roku. Następnie rozwinęła się dializa otrzewnowa i transplantacja nerki.
O wyzwaniach i odwiecznej fascynacji interną rozmawiamy z prof. Michałem Myśliwcem, kierownikiem Kliniki Nefrologii i Transplantologii z oddziałem Dializ w Białymstoku
MT: W jaki sposób kolejne doniesienia o roli nerek wpłynęły na pana pracę zawodową?
PROF. MICHAŁ MYŚLIWIEC:Całe życie byłem i jestem internistą. Zacząłem pracę w 1968 w AM w Białymstoku, najpierw jako asystent I Kliniki Chorób Wewnętrznych, później Kliniki Hematologii, która prężnie się rozwijała. Gdy utworzono Klinikę Nefrologii, zostałem jej pierwszym kierownikiem. Wkrótce klinika została przemianowana na Klinikę Nefrologii i Chorób Wewnętrznych, a potem na Klinikę Nefrologii i Transplantologii. Zmieniały się nazwy kliniki, która pozostawała wraz ze mną na starym miejscu, poszerzając tylko liczbę łóżek i zakres usług. Czuję się przede wszystkim internistą, mimo że mam specjalizację z nefrologii, transplantologii klinicznej i hipertensjologii. Byłem konsultantem regionalnym i wojewódzkim w dziedzinie chorób wewnętrznych, przewodniczącym komisji egzaminacyjnych i autorem pytań testowych do specjalizacji w tej dziedzinie.
MT: Jest pan też twórcą białostockiej szkoły nefrologii.
M.M.:Czterech moich wychowanków zostało profesorami i dwóch docentami. Jestem z nich bardzo dumny.
MT: Zawsze chciał być pan lekarzem?
M.M.:Pomysł, by studiować medycynę narodził się w X klasie szkoły średniej. Bardzo lubiłem chemię i dlatego zaraz po studiach, gdy byłem na stażu, jednocześnie pracowałem na pół etatu w Zakładzie Biochemii AM w Białymstoku. Dopiero później wstąpiłem na ścieżkę interny. Mogę powiedzieć, że to był przypadek, bo wówczas bardzo chciałem zajmować się biochemią, ale nie było tam wolnego etatu. Zostałem więc internistą, a podstawy biochemii pomagają mi do tej pory.
MT: Nie miał pan wątpliwości?
M.M.:Oczywiście, że miałem. Kończyłem szkołę średnią w Radomiu i byłem wytypowany do studia prawnicze na UJ. W szkole średniej miałem ksywę Mecenas, dlatego że często broniłem moich kolegów przed wychowawczynią. Decydując się na medycynę, wiedziałem, że z chemii jestem mocny, ale musiałem się douczyć fizyki i biologii. Myślałem o studiach w Warszawie lub Krakowie, ale mój kolega dowiedział się z informatora dla kandydatów na studia, że najłatwiej się dostać w Białymstoku. W tamtych czasach na medycynę było bardzo dużo chętnych. Złożyliśmy w 1960 roku dokumenty do Białegostoku, ale nie wzięliśmy pod uwagę tego, że nie tylko my czytaliśmy ten informator. W Białymstoku było ponad sześciu kandydatów na jedno miejsce. Ja się dostałem, ale mój kolega nie. Było mi przykro, ale w następnym roku on także dostał się na studia i jest lekarzem.
MT: Rodzina pochwalała pana wybór?
M.M.:W decyzji wspierała mnie moja ciocia, która była reumatologiem i stryj- internista i kardiolog. On, bardzo mądry, żądny wiedzy człowiek, który ze względu na problemy zdrowotne nigdy nie osiągnął szczytów naukowych, uczył mnie chemii i łaciny, którą zresztą do dziś nieźle znam. Stryj do tej pory pilnie śledzi moje osiągnięcia. Wiele mu zawdzięczam.
MT: Jak pan, jako młody chłopak postrzegał rolę lekarza?
M.M.:Moje pokolenie zostało wychowane na Judymie. Moje drugie imię dostałem od mojej Mamy po Baryce, która przez długi czas nie wiedziała, że nadano mi jeszcze inne imię.
MT: Czy weryfikacja marzeń z rzeczywistością okazała się bolesna?
M.M.:Bolesna w sensie materialnym. Przez długi czas miałem kłopoty finansowe i nie miałem mieszkania. Nawet wtedy, gdy się ożeniłem i urodziły się nam dzieci.
MT: Kto na pana życie, karierę wywarł istotny wpływ?
M.M.:Pierwszy był prof. Stefan Niewiarowski, szef zakładu biochemii. Jego olbrzymia wiedza i zacięcie naukowe zawsze mnie fascynowały. Dzięki niemu chciałem podjąć pracę w tym zakładzie. Kolejnymi ważnymi osobami byli dla mnie moi internistyczni szefowie - prof. Beata Bogdanikowa, a potem prof. Michał Bielawiec. Szczególną osobą był jednak prof. Franciszek Kokot, który mnie, jako bardzo młodego człowieka, obdarzył zaufaniem i przyjaźnią. Byłem zafascynowany jego postawą, z ogromnym zainteresowaniem i przyjemnością czytałem wszystko, co napisał. Innym nefrologiem, który zrobił na mnie kolosalne wrażenie, był włoski profesor Giuseppe Remuzzi. W czasie mojego rocznego stażu we Włoszech nauczyłem się zgłębiania problemów naukowych od wybitnego profesorskiego małżeństwa: Marii Benedetty Donati i Giovanniego de Gaetano. Starałem się zawsze przekazać moim młodszym kolegom, że istotą nauki jest potrzeba dążenia do rozwiązania tego, co jeszcze nie jest poznane.
MT: Jakimi wartościami się pan w życiu kieruje?