Z wiekiem staję się coraz bardziej wytrwały

Wywiad z doc. Andrzejem Chciałowskim

Wielka Interna
Na rynku jest wiele podręczników poświęconych chorobom wewnętrznym, ale taka pozycja jak Wielka Interna jest bardzo ważnym elementem, zwłaszcza dla kształcenia młodych lekarzy. Co kilka lat obserwujemy, iż w medycynie zmieniają się pewne trendy, sposoby leczenia, dysponujemy bardziej nowoczesnymi metodami diagnostycznymi. Pamiętajmy, że niektóre podręczniki, które do tej pory obowiązują, były wydawane pod koniec ubiegłego wieku. Wielka Interna jest wielotomowym, nowoczesnym dziełem. Poświęcona jest różnym dziedzinom chorób wewnętrznych. Bez wątpienia będzie ona przydatna dla nas wszystkich, ale zwłaszcza dla młodych adeptów sztuki lekarskiej. Zaproszony przez mojego kolegę prof. Adama Antczaka do napisania rozdziału dotyczącego ostrego zapalenia oskrzeli w tomie poświęconym pneumonologii czułem się wyróżniony, iż mogłem się znaleźć pośród szacownego grona autorów przygotowujących tę pozycję książkową. W swojej działalności klinicznej i naukowej zajmuję się zagadnieniem miejscowego stanu zapalnego w obrębie dolnych dróg oddechowych, to znaczy zarówno w aspekcie makro-, jak i mikroskopowym. Przez prawie 20 lat, wykonując bronchofiberoskopię, obserwowałem zmiany w oskrzelach wywołane różnymi czynnikami, często wirusowymi i bakteryjnymi. Ostry przebieg schorzenia nie wymaga powyż­szych procedur u osób młodych, ale u chorych cierpiących z powodu przewlekłych chorób płuc takie ostre zakażenie stanowi często przyczynę zaostrzenia i konieczność modyfikacji stosowanego leczenia.

O miłości do munduru i medycyny rozmawiamy z płk. doc. dr. hab. med. Andrzejem Chciałowskim, zastępcą dyrektora Wojskowego Instytutu Medycznego ds. nauki

MT: Studia rozpoczął pan w WAM w 1975 roku i przez 5 lat pozostał wierny medycynie wojskowej.

DOC. ANDRZEJ CHCIAŁOWSKI:Choć wywodzę się z rodziny, która nie miała tradycji żołnierskich. Zamiłowanie do munduru towarzyszyło mi od dzieciństwa. Ojciec często śpiewał przedwojenne piosenki żołnierskie, choć sam nigdy w wojsku nie był. I nawet dziś, gdy słyszę „O mój rozmarynie”, na myśl przychodzą mi obrazy z młodości. Pasję wojskową mój ojciec także wyniósł z domu rodzinnego. Dziadek, choć był tylko żołnierzem czynnej służby i uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, z wielkim sentymentem powracał do okresu swojego pobytu w wojsku. Pochodzę z małej miejscowości położonej opodal Garwolina i choć chorowity nie byłem, wielokrotnie miałem okazję obserwować pracę lekarza wiejskiego ośrodka zdrowia. Obserwowałem też z zapartym tchem pędzące karetki pogotowia ratunkowego, w których „nieomylny” lekarz jechał, by uzdrowić chorego. Wierzyłem też, że lekarz żyje długo, nigdy nie choruje i zawsze potrafi pomóc drugiemu człowiekowi. Mój idealistyczny obraz medycyny runął po latach, ale wtedy nie miałem wątpliwości, że też chcę pomagać ludziom. Ojciec, którego poinformowałem o decyzji o studiach medycznych, tylko zadał pytanie: „Czy medycyna jest tym, czego chcesz?”. Gdy potwierdziłem, odciążył mnie w obowiązkach domowych. A ponieważ uczęszczałem do średniej szkoły w małym mieście, która nie przygotowywała do studiów tak jak renomowane warszawskie licea, dużo czasu musiałem poświęcić na dodatkową naukę. Wybór WAM był naturalny. Chciałem połączyć zawód lekarza i żołnierza zawodowego.

MT: Studia ukończył pan w 1981 roku tuż przed stanem wojennym.

A.Ch.:Po rocznym stażu, który odbywałem właśnie w tym szpitalu, jak każdy lekarz w mundurze zostałem skierowany do dalszej służby w jednostce wojskowej. Była to Przychodnia Lekarska Akademii Sztabu Generalnego w Warszawie-Rembertowie. Trafiłem na stanowisko epidemiologa, osoby odpowiedzialnej za stan sanitarno-higieniczny tego obiektu. Pracowałem tam siedem lat. Nie przeszkodziło mi to jednak w rozpoczęciu specjalizacji z chorób wewnętrznych. Cel osiągnąłem w 1986 roku, uzyskując I stopień, a cztery lata później II stopień specjalizacji z tej dziedziny. W 1989 roku, dzięki przychylności ówczesnych szefów kliniki i przychodni, zostałem przeniesiony do Centralnego Szpitala Klinicznego Wojskowej AM w Warszawie na etat asystenta w Klinice Chorób Wewnętrznych, Pneumonologii i Alergologii, w której pracowałem przez prawie 20 lat, przechodząc dalsze stopnie zarówno kariery zawodowej, jak i naukowej. W 1992 roku obroniłem pracę doktorską, rok później uzyskałem specjalizację II stopnia z chorób płuc, a w 1998 roku z alergologii, zaś stopień naukowy doktora habilitowanego w końcu 2001 roku. Te dokonania mogły się ziścić dzięki wyrozumiałości żony i córek oraz pewnemu odciążeniu w obowiązkach domowych. Moje dokonania naukowe spotkały się z aplauzem najbliższych kolegów. Mój przyjaciel (obecnie mieszkający w Olsztynie), z którym spędziłem na studiach sześć lat w jednym pokoju, na wieść o zdanym kolokwium habilitacyjnym wspomniał: „Zawsze siedział nad książką i dziobał wiedzę”.

MT: Jednym z kolegów ze studenckiej ławy jest prof. Waldemar Banasiak.

A.Ch.:Tak. Razem studiowaliśmy, choć byliśmy w innych grupach, które tworzono w oparciu o profile językowe. Ja uczyłem się języka niemieckiego, Waldek natomiast angielskiego. W przeciwieństwie do Waldka nie chciałem zostać kardiologiem. Zdecydowałem się początkowo na choroby wewnętrzne, z nastawieniem, że później wybiorę podspecjalizację. Na studiach myślałem o gastroenterologii, ale na stażu podyplomowym w ramach chorób wewnętrznych trafiłem do kliniki o profilu pneumonologicznym. Spodobało mi się zwłaszcza leczenie chorych na ciężkie postacie zapalenia płuc lub astmy oskrzelowej, której kiedyś nie leczyło się tak skutecznie jak obecnie, więc dużo pacjentów z jej zaostrzeniem trafiało do szpitala. Fascynowało mnie, jak u chorego z nasiloną dusznością po kilku godzinach od aplikacji leków dochodziło do zdecydowanej poprawy samopoczucia. Mogłem obserwować proces zdrowienia, co dla mnie, młodego człowieka, było bardzo waż­ne. W klinice panowała też bardzo przyjazna atmosfera stworzona przez szefa, co zdecydowało, że zostałem pneumonologiem, a nie gastroenterologiem. Praca w klinice to nie wszystko. Jak zdecydowana większość lekarzy dorabiałem. Przez ponad 10 lat pracowałem w pogotowiu ratunkowym. Zdarzało się, że trzeba było w karetce odebrać poród, bo silnik samochodu odmówił posłuszeństwa, albo konieczna była natychmiastowa reanimacja. Niestety, zdarzało się, iż zgon chorego następował przed naszym przyjazdem. Pamiętam ten pierwszy.

MT: Studia na WAM wyrobiły w panu siłę charakteru?

A.Ch.:Początkowo mój charakter kształtowali wykładowcy, a później dowódcy. Jednak część moich kolegów tego nie wytrzymywała, część się załamywała. Być może, gdybym trafił do prawdziwej, tzw. pierwszorzutowej jednostki, ze mną byłoby podobnie. Ale nie wyjeżdżałem na poligony, nie miałem alarmów nocnych i konieczności nagłego ściągania do jednostki. Koledzy, którzy trafili do takich jednostek, opowiadali o swoich przeżyciach. Ich siła charakteru musiała być zdecydowanie większa. Czy ja mam silny charakter? Wydaje mi się, że tak, choć czasami zastanawiam się, na ile. Nigdy nie chciałem być despotą, ale wydaje mi się, iż wiek zweryfikował tę siłę, i staję się coraz bardziej wytrwały.

MT: WAM w tamtym czasie był męską uczelnią, bo do armii nie mogły jeszcze wtedy wstępować kobiety.

A.Ch.:Oprócz przedmiotów medycznych mieliśmy także dodatkowe wojskowe. Nasz plan zajęć był bardziej przeładowany w porównaniu z uczelniami cywilnymi, bo dochodziły: musztra, taktyka, topografia wojskowa czy obrona przed bronią masowego rażenia (przyjemność biegania w gumowych maskach przeciwgazowych, zwłaszcza latem). Na piątym roku były do wykonania czynności typowo wojskowo-medyczne, np. rozwijanie dywizyjnego punktu medycznego, dlatego też nie byliśmy już tak przeładowani zajęciami stricte wojskowymi jak na początku.

MT: Trudno się funkcjonuje w męskiej grupie?

A.Ch.:Nie było tak jak w zamk­niętym klasztorze męskim. Z nami był kontakt, przychodzili w odwiedziny znajomi, przyjeżdżały rodziny, my wyjeżdżaliśmy. Skoszarowanie było dla nas tylko miejscem odpoczynku, natomiast zajęcia odbywały się w szpitalach. Mieliśmy kontakt z pacjentami, personelem medycznym.

MT: Ale rygor wojskowy był?

A.Ch.:Oczywiście, że tak, zarówno w trakcie studiów, jak i pracy zawodowej. Zawsze miałem nad sobą szefa i gdy przedstawiałem swoje zdanie, on mógł się z nim zgodzić, ale nie musiał. I czasami trzeba było wykonywać pewne rozkazy, które się kłóciły z moim wewnętrznym przekonaniem. Niestety, to jest specyfika wojska. Było to dla mnie trudne, zwłaszcza gdy byłem przekonany do własnych racji, a decyzja szefa była inna. Zawsze starałem się przedstawiać problem w taki sposób, w jaki ja go widzę.

MT: Zbuntował się pan kiedyś?

A.Ch.:W wojsku nie mogłem się zbuntować.

MT: Jak długo i jak bardzo można się naginać do cudzych rozkazów?

A.Ch.:To specyfika pracy. Często trzeba się mocno naginać i osobom z silnym charakterem niełatwo się do tego dostosować. Są różne decyzje, często bardzo zaskakujące i trudne do zrozumienia. Oczywiście są dwie drogi: albo się podporządkować, albo się postawić. Jak wspomniałem, na szczęście nie miałem zbyt wiele takich sytuacji, choć pewnie, gdyby zdarzały się one często, niewykluczone, że moje losy potoczyłyby się inaczej i zdecydowałbym się na zwolnienie z zawodowej służby wojskowej. Zresztą nie wyobrażam sobie w wojsku samowoli i działania na własną rękę. Zdarzają się sytuacje, gdy muszę ostro zareagować, podjąć odpowiednią decyzję, wydać rozkaz, jednak staram się współpracować na zasadach partnerskich. Decydując się na objęcie stanowiska zastępcy dyrektora ds. nauki, zdawałem sobie sprawę, że ciężko będzie mi pogodzić to z pracą naukową. Co będzie dalej? Czasem śmieję się, że już tylko emerytura, bo w wojsku już nic więcej nie osiągnę. Mam najwyższy stopień oficerski, a zdaję sobie sprawę, iż generałem nie zostanę. Ponieważ nie mam tytułu naukowego profesora, więc będę dążył do tego, by uzyskać go w ciągu najbliższych dwóch, trzech lat.

Rozmawiała Olga Tymanowska (fot. Katarzyna Prokuska)

Do góry