Prawo

Praca w pogotowiu nie może być fuchą

Lek. Magdalena Czuba

Specjalistka medycyny sądowej

Katedra i Zakład Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu

Podejmując pracę w ratownictwie medycznym, należy mieć świadomość, że nawet banalne wezwanie może zakończyć się ratowaniem życia 

Do 60-letniej kobiety, chorującej na nadciśnienie tętnicze, wezwano pogotowie. Mąż poinformował, że żona jest słaba i drętwieją jej ręce.

Nieudana resuscytacja

Dyspozytorka wysłała karetkę z zespołem, w skład którego wchodzili: kierowca, sanitariusz i emerytowany lekarz, specjalista chorób wewnętrznych. Według niego po przybyciu na miejsce stwierdzono, że pacjentka była pobudzona, wymachiwała rękami i nogami, mówiła o bólach całego ciała. Lekarz stwierdził ciśnienie tętnicze 125/80 mmHg, tętno 88/min, objawy oponowe ujemne, brzuch miękki, niebolesny, bez oporów i objawów otrzewnowych. Podał domięśniowo cztery leki (przeciwbólowy, uspokajający oraz dwa rozkurczowe) i poinformował ją, że jeżeli stan się nie poprawi, zawiezie ją do szpitala. Po chwili miał zobaczyć, że chora ma „granatową twarz, zaciśnięte zęby, szponiasto zakrzywione palce rąk, otwarte, przekrwione oczy”. Wówczas „rzucił się ją ratować” – z pomocą członków rodziny ściągnął kobietę z łóżka na podłogę i razem prowadzili masaż zewnętrzny serca i sztuczne oddychanie. W tym czasie sanitariusz telefonicznie wezwał inną karetkę oraz pobiegł do ambulansu po worek AMBU, a po powrocie włączył się w czynności resuscytacyjne.

Po kilku minutach przyjechał drugi zespół.

Pacjentce założono wkłucie dożylne, pokonano szczękościsk i usunięto protezę szczęki, zaintubowano ją i prowadzono wentylację tlenem. Podano adrenalinę i przeprowadzono defibrylację. Udało się przywrócić akcję serca i własny oddech, tętno wynosiło 71/min, saturacja 51 proc., ciśnienie tętnicze 100/0 mmHg.
Znaczna część interwencji zespołów ratownictwa medycznego dotyczy wezwań do banalnych zachorowań i schorzeń przewlekłych. Również dla części lekarzy zatrudnienie w pogotowiu ratunkowym jest dodatkową pracą, niezwiązaną z ich podstawową specjalizacją, lub okazją do dorobienia dla lekarzy bez specjalizacji czy będących już na emeryturze.

Chora została przewieziona do szpitala. Ze szpitalnej dokumentacji medycznej wynikało jednak, że na SOR pacjentkę dowieziono niezaintubowaną, wentylowaną tylko workiem AMBU, bez tętna – lekarka SOR wyraziła się, że „wwieziono praktycznie zwłoki”. Po ponownym zaintubowaniu, mimo 30-minutowej resuscytacji krążeniowo-oddechowej, nie udało się przywrócić akcji serca i stwierdzono zgon.

Tylko lekkie przypadki

Z zeznań lekarza karetki wynikało, że jego zespół „jeździ tylko do zachorowań i gorączek”. Po przybyciu do tej pacjentki również nic nie wskazywało na tak dramatyczny rozwój sytuacji. Kiedy jej stan się pogorszył, prowadził wraz z sanitariuszem akcję resuscytacyjną „wszelkimi dostępnymi środkami”. Nie mógł zaintubować pacjentki, gdyż zestaw do intubacji znajdował się w karetce, a chora miała „szczękościsk” uniemożliwiający usunięcie protez zębowych. Z uwagi na „agresywne zachowanie męża pacjentki” lekarz miał zgodzić się, by oddychanie usta-usta wykonywał syn. Sam z sanitariuszem nie był w stanie prowadzić skutecznej akcji resuscytacyjnej, ponieważ w tym czasie sanitariusz musiał wezwać pomoc, przynieść z karetki aparat AMBU i defibrylator. Twierdził również, że nie użył defibrylatora, ponieważ bał się, że „obnażenie klatki piersiowej pacjentki może spowodować wybuch agresji jej męża”. Prowadził więc podstawowe czynności ratunkowe, a z rozpoczęciem działań zaawansowanych czekał na przyjazd drugiej karetki. Fakt dowiezienia na SOR rozintubowanej pacjentki tłumaczył tym, że przy wwożeniu jej przez drzwi oddziału doszło do zaczepienia przewodu z tlenem o klamkę, w wyniku czego wysunęła się rurka intubacyjna. Lekarz nie chciał na ślepo wsuwać rurki i na ten krótki moment przed przekazaniem pacjentki przeszedł na oddychanie aparatem AMBU. Sanitariusz zeznał, że wezwał drugą karetkę, zszedł do karetki po zestaw do intubacji, worek AMBU i defibrylator, a po powrocie, do czasu przyjazdu drugiej karetki (po około 5 min od wezwania), wspólnie z lekarzem prowadził reanimację.

Small obrazy do zjedzenia fo opt

Jan Steen, Święto fasolowe, ok. 1670, olej na płótnie, Staatliche Museen, Kassel

Zarzut nieudolności

Z zeznań rodziny wyłaniał się inny obraz. Gdy pogorszył się kontakt z pacjentką, w celu ocucenia lekarz miał bić ją po twarzy, szarpać. Następnie chciał ją reanimować na miękkim materacu. Dopiero mąż kobiety i ich syn mieli ściągnąć ją na podłogę i rozpocząć masaż serca oraz sztuczne oddychanie. W tym czasie lekarz miał „bezradnie siedzieć na podłodze”, dopiero po chwili dołączył do reanimacji, ale „był sędziwego wieku i robił masaż serca za lekko”. Sanitariusz miał natomiast wybiec z mieszkania (lekarz miał go kilkakrotnie wołać na pomoc – bez efektu) i wrócić dopiero z zespołem drugiej karetki, która przejęła prowadzenie akcji reanimacyjnej. Sam w ogóle nie uczestniczył w reanimacji. Członkowie rodziny nagrali również (telefonem komórkowym) rozmowę lekarza z pacjentką do momentu zatrzymania krążenia. Na nagraniu słychać, jak lekarz mówi, że jak się nie uspokoi, to leki na nią nie zadziałają i jej stan się nie poprawi.

W związku ze skargą rodziny na nieprawidłowe postępowanie lekarza, prokurator zlecił wydanie opinii. Wydał ją zespół składający się z lekarzy sądowych i specjalisty medycyny ratunkowej. Stwierdzono, że akcja resuscytacyjna była prowadzona w sposób nieprawidłowy i nieudolny. Do pacjentki przyjechał zespół specjalistyczny (z lekarzem), którego obowiązkiem było jak najszybsze podjęcie i prowadzenie zaawansowanych czynności resuscytacyjnych (ALS). Zezwolenie na wykonywanie ich osobom postronnym, gdy nie ma się wiedzy o ich umiejętnościach, było nieprawidłowością. Błędem lekarza było również odesłanie sanitariusza do karetki po sprzęt – powinien on wraz z lekarzem prowadzić czynności reanimacyjne, a po potrzebny sprzęt można było wysłać np. kogoś z rodziny. Następnie pacjentka powinna zostać przede wszystkim podłączona do kardiomonitora w celu ustalenia mechanizmu zatrzymania krążenia i wykonania, w razie wskazań, defibrylacji, ponieważ to dawało największe szanse na przywrócenie krążenia. Zaniechanie tego również było błędem.

Niezałożenie wkłucia uniemożliwiło podanie leków drogą donaczyniową, zaś brak intubacji nie pozwalał na skuteczną wentylację. Wysoce wątpliwe było również, żeby u nieprzytomnej pacjentki z zatrzymaniem krążenia występował długotrwały szczękościsk uniemożliwiający intubację.

Podsumowując: nieprawidłowo prowadzona akcja resuscytacyjna nie mogła poprawić stanu kobiety. Lekarzowi postawiono zarzut narażenia pacjentki na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu.

Wszystko pod kontrolą

Kolejna opinia wydana została na zlecenie sądu i miała wyjaśnić, czy sposób prowadzenia akcji reanimacyjnej mógł znacząco zmniejszyć zagrożenie dla życia pacjentki. Na rozprawie, występując jako oskarżony, lekarz ponownie opisywał przebieg zdarzeń i swoje postępowanie.

Powtórnie wyjaśnił, że przez cały czas kontrolował przebieg akcji. Po stwierdzeniu, że pacjentka leży sina, z przykurczonymi kończynami górnymi, tylko lekko poklepywał ją po twarzy, by sprawdzić stan świadomości, a kiedy nie zareagowała, uderzył ją pięścią w klatkę piersiową (wykonał uderzenie przedsercowe) i pociągnął ku górze żuchwę, by udrożnić drogi oddechowe. Ponieważ syn zaproponował, że będzie prowadził oddychanie usta-usta, lekarz przyjął to „z ulgą”, bo bał się, że „kiedy dotknie swoimi ustami ust chorej, dojdzie do wybuchu zazdrości męża pacjentki” i może wtedy stracić kontrolę nad sytuacją. Sprawdził, że wentylacja prowadzona była przez syna właściwie, a sanitariusz musiał wykonywać inne polecenia. Kiedy powrócił on ze sprzętem, lekarz miał przejąć prowadzenie wentylacji, a sanitariusz wykonywał masaż serca. Po przyjeździe drugiej karetki i podłączeniu pacjentki do monitora okazało się, że serce pracuje, a saturacja wynosi ponad 50 proc., co świadczyło, jego zdaniem, o skuteczności postępowania. Stwierdził również, że do defibrylacji są konieczne specjalne wskazania i pomoc drugiej osoby, a przywrócenie krążenia i oddechu świadczyły o tym, że nie była ona potrzebna. Później wykonano ją, by „poprawić krążenie”. Podczas transportu do szpitala stan pacjentki nie pogarszał się. Dopiero przy wejściu do szpitala, kiedy kobieta się rozintubowała, doszło do ponownego zatrzymania krążenia.

Do góry