Wielka interna
To, co nie jest do kupienia za żadne pieniądze
Z prof. dr. hab. Andrzejem Biedermanem rozmawia Olga Tymanowska
O rozwoju kardiochirurgii i szczęśliwych zbiegach okoliczności rozmawiamy z prof. dr. hab. Andrzejem Biedermanem z Oddziału Kardiochirurgii Centrum Kardiologii Allenort w Warszawie
MT: Zajmuje się pan leczeniem rzadkich chorób kardiologicznych. Co zdecydowało o tym wyborze?
PROF. ANDRZEJ BIEDERMAN: Przypadek i korzystny zbieg okoliczności. Pracowałem w Instytucie Kardiologii, gdy przywieziono młodego człowieka spod Suwałk. Nikt nie wiedział, jak go leczyć. Dominującym objawem była duszność. Wykluczono właściwie wszystkie możliwe choroby somatyczne. Po wnikliwej diagnostyce okazało się, że pacjent cierpi na przewlekłą zatorowość płucną. Tak wówczas określaliśmy zatorowo-zakrzepowe nadciśnienie płucne, w tamtych latach praktycznie nieznaną chorobę. Tylko prof. Religa wiedział o jej istnieniu, a ja kiedyś przypadkowo przeczytałem jakieś doniesienie na ten temat. Dzięki temu potrafiłem przeprowadzić operację. To był przypadek.
Natomiast o tym, że bliżej zacząłem zajmować się tą chorobą, zdecydował korzystny zbieg okoliczności. Prof. Adam Torbicki, który od lat leczył pacjentów z nadciśnieniem płucnym, dowiedział się, że przeprowadzam operacje. Postanowiliśmy razem zajmować się tym problemem. Nawiązaliśmy nie tylko współpracę zawodową, ale też zrodziła się między nami głęboka przyjaźń.
MT: Problemem leczenia zatorowo-zakrzepowego nadciśnienia płucnego zajmuje się pan do tej pory.
A.B.: Rzeczywiście, poświęciłem temu problemowi wiele lat pracy. Zatorowo-zakrzepowe nadciśnienie płucne to nadal rzadkie i trudne do rozpoznania schorzenie. Według szacunkowych danych, w Polsce notuje się 60-250 zachorowań rocznie. Choroba jest późną konsekwencją przebytego zatoru płucnego, który jest z kolei bardzo częsty. U większości pacjentów, którzy przeżyją ostry incydent wieńcowy, zator płucny nie pozostawia żadnych niekorzystnych następstw. Natomiast u bardzo małego odsetka, od 0,5 do 4 proc., nie dochodzi do rozpuszczenia skrzepów. Ich kumulacja prowadzi po miesiącach, a czasem nawet latach, do rozwoju nadciśnienia płucnego. Głównym jego objawem jest duszność, która występuje w wielu schorzeniach, co powoduje, że choroba jest trudna do zdiagnozowania. Pacjenci, którzy do nas trafiają, zazwyczaj przywożą ze sobą grubą książkę złożoną z kart z różnych pobytów szpitalnych, gdzie przewijają się wszystkie możliwe rozpoznania, poczynając od astmy, POChP, zawału mięśnia sercowego, choroby niedokrwiennej serca, wad serca, skończywszy na psychozie. Duszność, która nie ma żadnego uchwytnego podłoża w badaniu przedmiotowym i radiologicznym, wydaje się psychogenna. Pomyłek diagnostycznych u tych pacjentów jest bardzo dużo.
Przez lata diagnozowałem wielu takich chorych. Każdy z przypadków był dramatyczny, bo choć mamy już duże doświadczenie, nadal ci pacjenci stanowią dla nas niemałe wyzwanie. Pamiętam czterdziestokilkuletnią kobietę, która przyjechała do nas z Krakowa. Chorowała na stwardnienie rozsiane, co spowodowało częściowy paraliż. Miała zachowane ruchy tylko w kończynach górnych. Poruszała się na wózku. Wieloletnie unieruchomienie spowodowało powstanie zakrzepów w nogach i zator płucny. Konsekwencją tego był rozwój zakrzepowo-zatorowego nadciśnienia płucnego. Chora, w momencie gdy do nas trafiła, wymagała stałej tlenoterapii.
Pamiętam, że długo zastanawiałem się nad przeprowadzeniem operacji. Ale po telefonicznej konsultacji z zaprzyjaźnionym neurologiem podjąłem decyzję o zabiegu. Operacja zakończyła się sukcesem, mimo że nie obyło się bez powikłań, gdyż zaostrzyła proces SM. Doszło również do niedowładu mięśni połykowych. Pacjentka zyskała jednak częściową samodzielność.
Pamiętam też inną młodą kobietę przywiezioną z Krakowa w stanie krytycznym. Właściwie umierała na naszych oczach. Wymagała leków podnoszących ciśnienie tętnicze i stałej tlenoterapii. Przeprowadziliśmy operację, choć wiązała się ona z dużym ryzykiem. Po trzech tygodniach od zabiegu spotkałem ją przypadkowo w kawiarni. Była z mężem, w dobrej formie. To są sukcesy, które pamiętamy na długie lata. Ale nie ukrywam, że były też porażki, gdy wszystko przebiegło zgodnie z planem, ale dwa tygodnie po zabiegu doszło do krwawienia z dróg oddechowych, którego nie byliśmy w stanie opanować. Takie sytuacje też się zdarzają.
MT: Szczególnie w tamtym okresie kardiochirurgia nie pozwalała na osiąganie spektakularnych sukcesów i wiele podejmowanych prób leczenia kończyło się niepowodzeniem.
A.B.: Na początku tak. To była bardzo trudna droga. Sukcesy przeplatały się z nie tak rzadkimi porażkami. Ale to był bardzo krótki okres. Miałem taką zasadę, że z każdej porażki musi wypływać coś dobrego dla kolejnego pacjenta. Po kilku początkowych latach, kiedy wyniki nie były takie dobre, poziom zaczął się podnosić. Oczywiście, niepowodzenia są nie do uniknięcia w tym zawodzie, ale w tej chwili zdarzają się już bardzo rzadko i są wliczone w ryzyko choroby.
Postęp w kardiochirurgii obserwujemy od lat 80., ale to nie była rewolucja, a raczej eliminowanie drobnych błędów, lepsze poznawanie chorób, co pozwalało na przygotowanie odpowiednich strategii postępowania. Czasy pionierów przypadały w kardiochirurgii na lata 50.-60. Wtedy wszystko zostało wymyślone, a my tylko to udoskonalamy. Oczywiście dzięki temu poprawiły się też jakość i bezpieczeństwo operacji kardiochirurgicznych. W latach 70. wskaźniki śmiertelności podczas zabiegów były dwucyfrowe. Obecnie ryzyko operacyjne wynosi 2,5-3,5 proc. To jest ten gigantyczny skok jakościowy.
MT: Jakie były początki pana pracy?
A.B.: Robiliśmy to najlepiej jak można było. Do dyspozycji mieliśmy proste narzędzia. W głównej mierze polegaliśmy na badaniu, bo wtedy słuchawka była jednym z głównych instrumentów. Edukowali nas świetni nauczyciele, jak prof. Maria Hoffman, która miała doskonałe ucho i uczyła nas, jak rozpoznawać różne wady za pomocą osłuchiwania serca. Nie mieliśmy specjalistycznego sprzętu. Kiedyś kroplówkę mierzyło się kroplami, a nie elektronicznym pomiarem mililitrów na minutę na kg masy ciała. Oczywiście bywało, że prowadziło to do wielu pomyłek diagnostycznych. To była ciężka praca i walka o wszystko. Z trudem zdobywaliśmy odpowiedni sprzęt, a wielu rzeczy brakowało. Od kolegów z zagranicy, co jest dziś niedopuszczalne, zdobywaliśmy zużyty sprzęt jednorazowy, którego później używaliśmy.
MT: Dziś wiele się zmieniło?
A.B.: To już całkiem inna medycyna. Pamiętam, jak kilka lat po studiach miałem okazję pojechać na roczne stypendium do Mercy Hospital, do Nowego Jorku, co też bardzo poszerzyło moje horyzonty (przede mną na tym stypendium był Zbigniew Religa). Mogłem tam poznać inne standardy nie tylko leczenia, ale i podejścia do drugiego człowieka. Z jednej strony niezwykle wysoki poziom profesjonalny, a z drugiej leczenie kończyło się, gdy pacjent nie miał pieniędzy. Wtedy, w latach 70., między Polską a USA była przepaść. Wcześniej miałem okazję pracować w Wielkiej Brytanii i we Francji, ale dopiero USA zrobiło na mnie tak duże wrażenie. Z głębokiego komunizmu przeniesiony zostałem w oszałamiający świat. Różnice były na każdym kroku. Uczyłem się wszystkiego bardzo pilnie – przecież nadal byłem dość młodym lekarzem, więc próbowałem jak najwięcej skorzystać.
Miałem możliwość bezpośredniego kontaktu z pacjentami, asystowania przy operacjach, a kilka zabiegów przeprowadziłem samodzielnie. Warunkiem było zdanie przed wyjazdem do USA egzaminu – 360 pytań z całej medycyny, od interny po choroby zakaźne. Wszystko po angielsku, co było poprzedzone godzinnym testem językowym.
W USA miałem też okazję uczestniczyć w strajku lekarzy, który był spowodowany podwyżką stawek ubezpieczeniowych. Pamiętam, jak jechaliśmy do stolicy stanu, Albany, później był protest w Senacie, wywiady w radio i telewizji. To było ciekawe przeżycie, tym bardziej że w Polsce strajk w tamtych czasach był nie do pomyślenia.
MT: Potem wrócił pan do Polski.